Czytam, więc jestem, uwielbiam się przemieszczać, i nie ważne czy samolotem, czy rowerem,zapamiętywać chcę - sercem i aparatem, a żyć nie mogę bez książek, podróży, roweru, spacerów, rozmów i moich licznych pasji. Dzięki hektolitrom herbat wszelakich wypijanych codziennie trzymam się jakoś w pionie:)

W razie pytań lub chęci kontaktu: malamo@op.pl :)

Warto przeczytać


14/10
2025

Algrøyna. Na koniec świata miejskim autobusem

  Są takie chwile w podróżowaniu, które wymykają się standardom a w których zwykłe na pozór rzeczy, cieszą tak, że mamy ochotę podskakiwać albo nawet i przy tych podskokać zaklaskać. Wychodząc tego dnia z naszego szalenie przytulnego mieszkanka w Bergen nawet nie przypuszczałyśmy jak będzie fajnie a zwykła przejażdżka podmiejskim autobusem zamieni się krajoznawczą wycieczkę z kierowcą w roli przewodnika.

 Najczęściej podróżuję bez żadnego konkretnego planu i nie robię z tego tajemnicy ale niedawno zdałam sobie sprawę, że kumpluję się z ludźmi podobnymi do mnie, zapewnie zgodnie z mądrością, że swój ciągnie do swego. Nie zaprzeczę. Lecąc do Bergen z przyjaciółką, już pomijając sam fakt, że Bergen samo w sobie było spontaniczne, nie miałyśmy na te pięć dni żadnego planu. Na szczęście nasze nieprzygotowanie, które w moim własnym mniemaniu było przeogromną zaletą wyjazdu, nie miało najmniejszego nawet wpływu na pewność, że będzie ciekawie, intensywnie i różnorodnie a każdy poranek stanie się obietnicą niezapomnianego dnia. I wiecie co? Dokładnie tak było!



 Już od pierwszego dnia miałyśmy swoje poranne rytuały: spotykałyśmy się w piżamach na balkonie i przy kawce myślałyśmy o tym, co by tu dzisiaj porobić. Na przekór prognozom, które na cały nasz pobyt pokazywały deszcz, codziennie towarzyszyło nam słońce a deszcz padał raz i to w nocy ale żadna z nas go nie słyszała. Co dziwne, nie słyszałam go ja a moja sypialnia składała się w dużej mierze z okien. No ale nic, najwidoczniej spałam jak zabita, zapewnie wspomnieniami z dnia poprzedniego i długimi norweskimi wieczorami, na szczęście budziłam się raniutko niczym skowronek.


  Najczęściej wieczorami obmyślałyśmy plan na kolejny dzień, szukając w internecie ciekawych miejsc, do których byłybyśmy w stanie dotrzeć bez konieczności spędzenia kilku godzin w podróży. Tym oto sposobem natrafiłyśmy na Algrøynę, wyspę niedaleko Bergen, na której kończył się świat i gdzieś hen hen daleko za nią, kolejnym lądem była Szkocja. I chociaż w planach miałyśmy koniec świata to okazało się, że można tam dotrzeć dwoma autobusami a aplikacja obiecywała szybką podróż, nawet biorąc pod uwagę przesiadkę.



 Do miejsca przesiadki dotarłyśmy bezproblemowo, szybko znalazłyśmy kolejny przystanek i ruszyłyśmy dalej następnym autobusem. Dobrze, że nasz przystanek był tym ostatnim bo tak byłyśmy rozentuzjazmowane i podekscytowane, że obie miałyśmy rumieńce. Tak przyziemne rzeczy jak pilnowanie przystanków było poza naszym zasięgiem bo to co widziałyśmy z autobusu sprawiało, że chciałyśmy wysiadać na wszystkich przystankach. Nie byłyśmy w stanie kontrolować radości. Szybko ustaliłyśmy, że dojedziemy do końca trasy i będziemy wracać drogą, którą tu przyjechałyśmy, ale najpierw czekał na nas obiecany koniec świata.



 Nie wiem jak Wam opisać to miejsce i wszystkie towarzyszące tej przygodzie emocje. Cisza jak makiem zasiał, spokój i fajna, przyjemna pogoda, pomimo chmur i szarego nieba ściągałyśmy kurtki. Pozdrawiali i zagadywali nas mieszkańcy, pytając skąd jesteśmy i gdzie idziemy, co pozwalało nam myśleć, że może turyści nie zaglądają tutaj tak często jak nam się wydawało. Ale kurka wodna jak to? Bo chociaż logiczny wydaje się fakt, że jak się leci do Bergen to się leci do Bergen ale żeby nie chcieć szukać dla tej miejskiej turystyki alternatyw? Zwłaszcza w kraju będącym obietnicą przekozackich przyrodniczych wrażeń? No ale nasze przypuszczenia, że dociera tutaj mało kto potwierdziły się tego dnia kilka razy bo spotkałyśmy zaledwie czterech turystów co z radością dopisuję do wszystkich cudowności, których doświadczyłyśmy tego dnia.

 Koniec świata, ten niedaleko Bergen, składał się głównie ze skał i wody sięgającej horyzontu, i tego dnia ten krajobraz był spełnieniem wszystkich moich marzeń oraz obietnicą, że Algrøyna długo nie pozwoli o sobie zapomnieć. Tego dnia doświadczyłam emocji, które wielbię całym sercem - przypomniałam sobie ile mistycyzmu może mieć w sobie kardamonowa bułeczka popijana herbatą z termosu i piknik na skałach z widokiem na bezkres.


 W drogę powrotną ruszyłyśmy spacerkiem tak jak to było w planie a nasze zachwyty tym co widzimy nie miały końca. Sprzyjał nam los i po drodze, w miejscu zupełnie niespodziewanym, znalazłyśmy restaurację ze stolikami z widokiem na wodę i plażę w dole. A że na tym wyjeździe codziennie jadłyśmy zupę rybną to zamówiłyśmy ją sobie i tu. Przy tej restauracji była też piekarnia i do zupy dostałyśmy wielkie świeżutkie pajdy i miseczkę masła a wszystko to zapiłyśmy dwoma kieliszkami wina. Dalsza trasa od razu okazała się weselsza chociaż szłyśmy dużo wolniej😀.



 A kiedy doszłyśmy do miejsca, w którym zgodnie z mapą powinien być przystanek, jak to bardzo często podczas przygód bywa, przystanku nie było. Ludzi, których mogłybyśmy o cokolwiek zapytać też nie. Ale ponieważ stałyśmy na rozstaju dróg było oczywiste, że którąś z nich musi przyjechać autobus którym się tutaj dostałyśmy. Po kilku minutach nadjechał i kierowca sam się zatrzymał pytając dokąd jedziemy. Okazało się, że on jechał w przeciwnym kierunku więc chciałyśmy czekać dalej ale ten autobus był jedynym jeżdżącym po wyspie i przemiły pan kierowca, długowłosy i długobrody, powiedział, że to z nim będziemy wracać do miasta tylko on najpierw ma trasę po skrawku końca świata, na którym akurat byliśmy. Zaproponował, że zamiast tutaj stać, możemy pojechać z nim a my oczywiście z radością wskoczyłyśmy na pierwsze siedzenia w autobusie, w którym przez bardzo długi czas byłyśmy jedynymi pasażerkami. Kierowca, który od razu zyskał przydomek "wiking", okazał się szalenie sympatyczny, po drodze opowiadał nam anegdotki na temat mijanych miejsc, towarzyszyłyśmy mu na papierosku podczas krótkiej przerwy, no i w ogóle było super fajnie. Czułam się jak na zorganizowanej wycieczce z kolegą w roli przewodnika.

 To był naprawdę niezapomniany dzień a my często w naszych rozmowach wspominamy sobie wycieczkę z wikingiem. I powiem Wam, że nawet wybierając zdjęcia do tego wpisu poczułam spokój jaki towarzyszył mi tamtego dnia. Niemal cały dzień spędziłyśmy jedynie w swoim towarzystwie, miałyśmy znikomy kontakt z cywilizacją, nie słyszałyśmy żadnych dźwięków ani hałasów bo otaczała nas natura w najczystszej i najpiękniejszej wersji. I tak sobie pomyślałam, że w przyszłości chcę takich urlopów więcej...



Komentarze

  1. Umiesz cieszyć się każdym wypadem to słychać w każdym zdaniu.
    Koniec świata malowniczy bardzo, a do prognoz nie ma się co przywiązywać...

    OdpowiedzUsuń
  2. Cisza i spokój to w dzisiejszym świecie towar deficytowy, więc doskonale rozumiem, że taką chwilą można się cieszyć. W Twoim przypadku to był prawie cały dzień, więc ta radość była zwielokrotniona. W dodatku widoki na końcu świata zupełnie zachwycające. My zazwyczaj nasze wyprawy planujemy, ale czasami okazuje się, że ten plan trzeba zmienić i wtedy okazuje się, że najlepszym planem jest brak planu. Już dość dawno przestaliśmy się napinać, że to i to trzeba koniecznie zobaczyć, tam zdążyć i czasem zamiast radości pojawiało się zmęczenie. Teraz już staramy się zwolnić i cieszyć się tym co jest. Pozdrawiam serdecznie :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Piękny ten Twój koniec świata. Tylko kontakt z naturą. Cisza i błogi spokój tchną z każdego zdjęcia. Widocznie bardzo ich potrzebujesz. Super przygoda, choć wiele się nie działo. Ale też tak lubię. Pozdrawiam po powrocie z bardziej zatłoczonych miejsc. Ale tak też lubię. Trzymaj się ciepło Monia:)))

    OdpowiedzUsuń
  4. Super optymistycznie to opisałaś, aż mnie samej udzielił się ten spokój, harmonia i całkowite poczucie szczęścia :) Też uważam, że brak planu nie jest żadnym niedociągnięciem. Ileż to właśnie takich spontanicznych wycieczek okazuje się lepszymi i ciekawszymi, niż te sztywno trzymające się ustalonych założeń.
    Super, że są jeszcze tacy "wikingowie"... świat od razu wydaje się piękniejszy, kiedy spotykamy na swej drodze takich ludzi.
    A widoki piękne rzeczywiście, nie dziwi mnie Twój zachwyt :)
    Gorąco Cię pozdrawiam z deszczowego Dolnego Śląska :)

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

DZIĘKUJĘ ZA CZAS POŚWIĘCONY NA MOJĄ RADOSNĄ TWÓRCZOŚĆ. KAŻDY KOMENTARZ MNIE CIESZY I ZA NIE RÓWNIEŻ SERDECZNIE DZIĘKUJĘ.