Kiedy pierwszego stycznia wracając z Litwy świętowałam w samolocie swój pięćdziesiąty lot ( małym winem w plastkowej butelce, którą, o zgrozo :) zatrzymałam sobie na pamiątkę ) nawet przez myśl mi nie przeszło, że gdzieś tam całkiem blisko gromadzą się już nad światem czarne chmury. Byłam przeszczęśliwa po urlopie i świętach na Litwie a fakt, że kolejny raz powitałam Nowy Rok w innej europejskiej stolicy dodawał temu szczęściu wielką dawkę radości. A kiedy równo o północy zaczął padać śnieg to miałam pewność, że Ziemia to jest najlepsze i najbardziej zbliżone do ideału miejsce do życia. Gdyby wtedy ktoś mi powiedział, że trzy miesiące później świat, którego poznawania wiecznie jestem spragniona, stanie na głowie, przekreślając wszystkie moje plany to bym go ogłuszyła głośnym śmiechem jednocześnie wymownie kreśląc na czole wielkie koło.
Plany na ten rok miałam zacne a urodziny spędzone w Nowym Jorku miały być jednym z hitów życia. Właśnie teraz powinnam pakować się za ocean a pakuję się... za najbliższą granicę. Padło na Czechy a ja po tych miesiącach podróżniczego niebytu czuję niebywałą ekscytację. Osiem miesięcy bez przekraczania granic a wyrobiony w lutym nowy paszport nadal leży nietknięty w szufladzie czekając na lepsze dni. Świętując pięćdziesiąty lot miałam już kupione bilety na kolejne dwa, które zamiast pod koniec marca zrealizuję na początku września. I chociaż z niepokojem obserwuję wirusowe prognozy to nie dopuszczam do siebie myśli, że we wrześniu nie spełnię kolejnego z marzeń. Nie zgadzam się na to żeby nowa fala uderzeniowa tej dziwnej choroby kolejny raz podcięła mi skrzydła silnym podmuchem, pozbawiając życiowej równowagi.
Cudnie jest znów się pakować w coś większego niż w plecak na dwa dni. Odhaczać kolejne punkty z uniwersalnej listy, ładować baterie i power banki, powtarzać podstawowe grzecznościowe zwroty w nowym języku. W tej całej ekscytacji wyprałam nawet pokrowiec na statyw do aparatu więc możecie sobie wyobrazić jaka jestem uskrzydlona.
Na chwilę przed kolejną podróżą mam wrażenie, że świat wraca do swojej standardowej pozycji a tego nie czułam już dawno. Przypomnę sobie jak to fajnie jest być w drodze, wyszukiwać miejsca na obiady i kolacje, wypisywać widokówki i rozglądać się za skrzynkami na listy, uwieczniać aparatem nowe kadry, uśmiechać się do nieznajomych, drapać za uchem cudze psy a przede wszystkim znaleźć się na chwilę w innej codzienności i obserwować ją z ciekawością i odwagą. I głodem podsyconym miesiącami jeżdżenia tylko "wokoł domu" chociaż nie powiem, mikroturystyka to też jest sztos!
W ogóle to lato jest wspaniałe, mam wrażenie, że trwa pół roku. Rzeczywistość jest tak fajna, że zamiast żałować tego, gdzie nie byłam, codziennie cieszę się faktem, że z tych moich rowerowych lub pieszych wycieczek po okolicy stworzyłam sobie niezwykłą codzienność jako budulec wykorzystując słońce, zieleń, jeziora, łąki, pola, książki, termos z herbatą i las. Nie przeraża mnie nawet fakt, że wrócę z Czech o rok starsza. Pełnia lata i sam środek sierpnia to świetna data żeby się starzeć.
A co u Was mili moi? Jak wykorzystujecie ten piękny czas?