Wszystko co dobre szybko się kończy, rzeczy najlepsze kończą się jeszcze szybciej. Urlopy na liście dobroci plasują się bardzo wysoko zatem i kończą się szybciej niż szybko. Bardzo niechętnie ale wróciłam. Hiszpański urlop dobiegł końca, nawet sobie nie wyobrażacie jak było cudnie. Udało nam się wycisnąć z tych dni możliwie jak najwięcej zatem działo się sporo. Było gorąco, wesoło, głośno, hucznie ale też nad wyraz spokojnie kiedy to siedząc na skałach "marnotrawiłam" cenny czas gapiąc się w morze i w horyzont.
Pierwszy lot po półtora roku bez wzbijania się w przestworza wymagał odpowiedniej oprawy i to nic, że dwa łyki wina kosztowały 6 euro. W styczniu ubiegłego roku, kiedy leciałam ostatni raz, też miałam powód do świętowania i małym winkiem w plastikowej butelce oblewałam pięćdziesiąty lot. Z wielką radością czytam codziennie o powiększającej się liście państw pozwalających na podróżowanie bez testów i szczepień, to dobry znak, zwłaszcza że w wielu z tych państw nie byłam. Nie zaszczepię się nigdy, jestem wierna temu w co wierzę i w co czuję. Nigdy nie wierzyłam w to, że tylko zaszczepieni będą mogli podróżować bo taka decyzja byłaby dla wielu sektorów gospodarki strzeleniem sobie w piętę ale muszę przyznać, że zastraszanie jako forma "zachęty" do szczepienia się sprawdza się zdumiewająco dobrze.
Jak samolot to wiadomo - zawsze tylko przy oknie! Mam nadzieję, że na zdjęciach doskonale widać czemu.
Już pierwszy dzień zaczęliśmy z "przytupem" bo popłynęliśmy w rejs na małą wyspę. Sezon turystyczny jeszcze lekko uśpiony, fajnie jest dzielić piękne miejsca z niewielką ilością zwiedzających.
Skreśliłam kolejną destynację z podróżniczej listy marzeń.
I nie, nie wróciłam do Burano.
Przy okazji spotkania z hiszpańskimi znajomymi było też spotkanie z historią.
Jedna z tradycji, codzienne śniadania z widokiem na morze, tylko restauracje się zmieniały.
I spacery, mnóstwo spacerów, w różnych kierunkach ale zawsze z pięknymi widokami. Obiecałam sobie, że jak już wreszcie ponownie ruszę w świat to będę wszystko przeżywać mocniej i intensywniej niż do tej pory i nie przegapię żadnej okazji do samouszczęśliwienia. Jak sobie postanowiłam tak zrobiłam, bardzo mi takich wrażeń brakowało.
Były pobudki o nieludzkich porach aby nie przegapić wschodu słońca. Chciałabym, żeby do pracy wstawało mi się równie łatwo i z taką samą motywacją. No ale co zrobić skoro w pracy nie jest tak pięknie, spokojnie ani tak bardzo romantycznie. Wracałam z tych wschodów słońca przepełniona pięknymi uczuciami i pomimo wczesnej pory miałam wrażenie, że już wiele się tego dnia wydarzyło.
Było mnóstwo pysznego jedzenia i jeszcze więcej równie pysznego wina, zdarzyło się że i pobudka z postanowieniami, że wina to ja już nigdy więcej 😉. Kibicowanie naszym kiedy grali z Hiszpanami i wiara w to, że jeszcze nie wszystko stracone. Było spotkanie w rodzinnym gronie, dużo śmiechu, trochę plażowania i nocne pływanie w basenie kiedy przyglądał nam się jedynie księżyc i gwiazdy. Pragnienie gasiliśmy kolorowymi drinkami tak wielkimi, że chwytałam je w dwie ręce. Był czas na czytanie, grillowanie i spotkania ze znajomymi. Rekordy świata w ilości przedreptanych kilometrów i kroków. Piękne widoki, szum fal w hurtowych ilościach, szczere uśmiechy i sympatyczni obcy ludzie. Wszystko to otulone śródziemnomorskim ciepłem.
Przez pandemię straciłam wiele cennego czasu który teraz z impetem nadrabiam. Ledwo wróciłam do domu i rozpakowałam walizki a już planuję kolejny wyjazd. To najlepsze remedium na pourlopową chandrę, całkiem inaczej przeżyłam powrót do pracy kiedy towarzyszyłam mi myśl o tym, że możliwe iż niedługo znów wybędę w szeroki świat, czekający na mnie z szeroko otwartymi ramionami i obiecujący tak wiele dobrego. Bardzo za tym wszystkim tęskniłam. Będę żyć pełnią sił do czasu aż wariant Delta zmrozi Świat i znów nie pozwoli nam żyć. A to jest podobno tylko kwestia czasu, trzeba zatem zgromadzić wspomnienia.