Tylko ja wiem jak bardzo brakowało mi morza. Od grudnia kiedy widziałam Bałtyk ostatni raz upłynęło pięć długich miesięcy zanim wodę większą niż rzeka i jezioro zobaczyłam kolejny raz. Ten wyjazd to była niespodzianka a ja praktycznie do czasu aż pojawiły się drogowskazy, na podstawie których mogłam odgadnąć gdzie jedziemy, nie znałam celu wyjazdu. O Rugii marzyłam od dawna tylko jakoś nigdy się nie składało, żeby to marzenie spełnić.
Zanim jednak długim mostem przedostaliśmy się na wyspę zajechaliśmy do Warnemünde popatrzeć na wodę. Dotarliśmy do wysuniętej pięćset metrów w głąb Bałtyku latarni morskiej oraz poszliśmy na spacer. Warnemünde to znane niemieckie kąpielisko nalężace do Rostoku. To tutaj rzeka Warnow wpływa do Bałtyku, stąd też nazwa Warnemünde znacząca "usta rzeki Warnow".
Kiedy jakiś czas temu pisałam o Rostoku ( tych, którzy przegapili a chcieliby nadrobić, zapraszam O TUTAJ ) wspomniałam o tym jak bardzo zdumiał mnie spokój i wyludnienie miasta. Pomimo długiego weekendu i pięknej pogody miasto sprawiało wrażenie uśpionego a ja zastanawiałam się gdzie podziali się wszyscy. Odpowiedź na dręczące mnie pytanie otrzymałam trochę później, stojąc w korku do parkingu. W Warnemünde panował taki zgiełk i tłok, że mieliśmy ochotę zawrócić. Niestety uliczka była jednokierunkowa, zawrócenie niemożliwe, co jak się później okazało wyszło nam na dobre bo klimat tego kąpieliska wynagrodził nam czas spędzony w korku. To tutaj po tak długim czasie poczułam, że wróciła normalność a ludzie, tak jak i ja, byli spragnieni morskiej bryzy i ciepłego piasku pod stopami. Nie denerwował mnie tłok, kolejki do budek z bułkami z rybą ani do sklepów z pamiątkami. Byłam tak spragniona normalności, że sprawiało mi przyjemność nawet to, co wcześniej niejednokrotnie potrafiło wyprowadzić mnie z równowagi.
Warnemünde ma niesamowity klimat rybackiej wioski, czym kiedyś zresztą było. Pamiątką po niej jest klimatyczna zabudowa obok której nie potrafię przejść obojętnie i która zachwyca mnie nieustannie. Kiedyś mieszkali tutaj rybacy i marynarze a nawet przez rok norweski malarz Edvard Munch.
Nie wiem czy kiedykolwiek wspominałam tutaj o pamiątkach, które przywożę z podróży, ale od tego roku mam zamiar kolekcjonować coś jeszcze a Warnemünde zapoczątkowało kolekcję. Teraz z wojaży oprócz magnesów, herbat, biżuterii, zakładek do książek, rękodzieła, przypraw, kamieni, muszli, całych stosów map, biletów wstępu itp. oraz naparstków i ołówków ( chociaż te dwie ostatnie rzeczy to prezenty dla bliskich sercu osób ) będę jeszcze przywoziła...piach :). Jakiś czas temu zobaczyłam taką kolekcję i mając na uwadze i we wspomnieniach te wszystkie plaże świata, na których byłam, też mi się zachciało taką mieć. Szkoda tylko, że dopiero teraz ale liczę na to, że kolekcja będzie rosła w siłę a nawet, że uda mi się nadrobić braki i niektóre plaże odwiedzę jeszcze raz. Póki co pierwszy piasek w kolekcji nadal przechowuję w znalezionym na plaży papierowym kubku bo jeszcze sama ze sobą do końca nie ustaliłam jak ta kolekcja ma wyglądać. Czy np. trzymać ten piasek w takich samych słoiczkach tudzież buteleczkach, czy je również kupować w podróży. Bo widziałam kiedyś np. piasek przywieziony z Włoch w takiej małej buteleczce w kształcie włoskiego buta i chyba póki co bardziej przekonuje mnie ta druga opcja. Zobaczymy.
Z Warnemünde udaliśmy się w dalszą podróż bo przed nami było to na co chyba czekałam najbardziej - wyspa Rugia i Park Narodowy Jasmund. Dojazd odbywa się lądem, ze Stralsund na wyspę prowadzi długi i nowoczesny most, skonstruowany w 2007 r. Największą atrakcją parku, i najbardziej znaną, są białe klify. To one przyciągają na wyspę najwięcej turystów, piękno i walory tych klifów doceniło również UNESCO wpisując je na Listę Światowego Dziedzictwa.
Szukając w internecie godzin otwarcia parku znaleźliśmy informację, że wstęp jest płatny i kosztuje 9,50 euro za bilet normalny i 4,50 za ulgowy. Jednak na miejscu okazało się, że kasy były zamknięte a brama otwarta, zachęcając do wejścia. Samochód można zostawić w kilku miejscach, my z naszego parkingu szliśmy do klifów około 40 minut. Wróciliśmy na parking ostatnim autobusem. Słońce powoli chowało się za horyzontem a nas średnio cieszył powrót po ciemku tą samą drogą, czyli przez las. Poszliśmy na łatwiznę za 1,70 euro za osobę.
Najwyższym klifem jest Tron Króla, ma wysokość 118 m i naprawdę robi wrażenie. Zaraz obok niego znajduje się kolejny punkt widokowy Viktoria Sicht. Byłam zachwycona widokami rozciągającymi się z obu klifów, niestety okrutnie wiało i naprawdę trzeba było patrzeć pod nogi. Bo że nie zbliżać się zbyt blisko do skraju klifu albo nie wychylać za barierki punktów widokowych to wiadomo.
Wyspa Rugia to świetne miejsce na wypoczynek, zapewnia moc atrakcji przyrodniczych i urbanistycznych. Sieć ścieżek rowerowych i szlaków pieszych wędrówek sprawi radość miłośnikom aktywnego wypoczynku a tym trochę bardziej leniwym zostają autobusy albo rejs statkiem i podziwianie klifów od strony morza. Nam niestety na to ostatnie nie starczyło już czasu co muszę przyznać trochę mnie smuci i uwiera. Z wielką chęcią wróciłabym na wyspę żeby to nadrobić, kusząca jest myśl że na Rugię mamy blisko a dojazd jest łatwy i przyjemny. Wam też Rugię polecam całym sercem, jeżeli jeszcze nie macie planów na tegoroczny urlop to może warto wziąć tę niemiecką wyspę pod uwagę. Granice są otwarte, Europa budzi się z pandemicznego snu-koszmaru, oby to była już ostatnia prosta w stronę normalności i wolności. Na Rugii zapominanie o pogrążonym w szaleństwie świecie przychodziło mi nad wyraz łatwo, tak łatwo jak oddychanie rzeźkim, morskim powietrzem.