Nie płacz, że coś się skończyło. Ciesz się, że Ci się to przytrafiło. ( G.G. Márquez )

środa, 26 czerwca 2019

Costa Nova. Rzeczywistość bywa w paski.

Planując wyjazd do Portugalii spisałam sobie miejsca, które chciałabym zobaczyć, a które znajdowały się blisko trasy Porto - Lizbona, która była naszym planem na ten pobyt. Tak się szczęśliwie składa, że pokonując drogę z Porto na północy kraju do Lizbony, która znajduje się na dole, przy odrobinie dobrych chęci można naprawdę dużo zobaczyć. I w dodatku są to miejsca znane i bardzo piękne.




Moja portugalska lista składała się z miejsc, które chciałabym zobaczyć i kolejne destynacje nakreśliły nam trasę. Posiłkowałam się internetem i pamięcią, bo kilka miejsc znałam i miałam na liście marzeń. Teraz, podczas tak wytęsknionej 
 ( co nie zmienia faktu, że spontanicznej ) pierwszej wizyty w Portugalii, udało nam się zobaczyć prawie wszystko, co planowaliśmy. Zrezygnowaliśmy jedynie z Algarve ale nadrobimy w październiku.




Miałam do tych moich planów bardzo luźne podejście i leciałam z nastawieniem, że chciałabym tam być ale nic na siłę. To świetny dowód na to jak zmieniło się moje podejście do podróżowania i jak bardzo zmieniłam się ja jako turystka. Kiedyś dążyłabym do tego aby zobaczyć jak najwięcej, kierowana głupią myślą, że trzeba maksymalnie wykorzystać dany czas bo może tu nie wrócę. Często reagowałam smutkiem podszytym rozczarowaniem, jeśli czegoś nie udało się zrealizować. Teraz cieszę się chwilą i każdym nowym miejscem, nie myślę o tym, co by tu jeszcze wcisnąć w czasami i tak bardzo napięty grafik, tylko "odpuszczam".  Wolę myśleć, że co się uda to się uda a co się nie uda, to uda się następnym razem. Nawet nie wiecie jakiego ciężaru się pozbyłam i jak bardzo dodało mi to skrzydeł.



Dwa dni spędziliśmy w małej portugalskiej mieścinie, momentami przypominającej bardziej wieś, korzystając z zaproszenia i gościny pewnej bardzo miłej pani, dla mnie nowo poznanej. Był to tak dobry czas, że opisanie tego przychodzi mi z trudem. Posiłki z ludźmi, których przecież nie znaliśmy, a którzy traktowali nas jak byśmy byli najlepszymi znajomymi. Grillowane ryby kupione chwilę wcześniej od rybaka popijane trzynastoletnim winem własnej produkcji. I chleb własnego wypieku, z własnoręcznie "wyprodukowanej" mąki. Prosto z pieca. Do tego warzywa z ogrodu. Ludzie poznani podczas wizyty tam to jedne z moich najpiękniejszych wspomnień i nawet teraz jak to piszę to szklą mi się oczy.



Ale wracając do tematu. Ta mieścinka, w której byliśmy znajduje się niedaleko Aveiro, do którego zabrała nas koleżanka. Kiedy pokazała nam zdjęcia domków w paski z pytaniem, czy chcemy tam być, przypomniałam sobie że kiedyś już o tym czytałam gdzieś na blogach a o czym zapomniałam planując portugalską trasę. Zareagowałam typowym dla mnie entuzjazmem i po zwiedzaniu Aveiro pojechaliśmy do Costa Nova. To jedna z dzielnic miasta, najbardziej chyba znana - przede wszystkim z domków w paski. Pomimo tego, że Costa Nova może poszczycić się piękną i dużą plażą, to nie ona a charakterystyczne domki palheiros przyciągają najwięcej turystów.




Najwięcej z nich znajduje się na popularnej promenadzie ale my oddaliliśmy się trochę od głównej trasy i poszliśmy też na spacer w plątaninę ulic. Zdecydowana większość zabudowy to domki w paski, niebiesko-, żółto-, czerwono-, zielono- i brązowo - białe. To stare rybackie chaty, które kiedyś służyły głównie do przechowywania sprzętu. Pomimo tego, że większość z nich jest odrestaurowana i zadbana, to można zauważyć też kilka, po których widać upływ lat.




Wszystkie razem wyglądają naprawdę ciekawie i oryginalnie, nigdy nie byłam w podobnym miejscu. To jedno z moich najbardziej kolorowych portugalskich wspomnień a te charakterystyczne domki kojarzą mi się z latem, ciepłem i słońcem. Skojarzenia mam prawidłowe bo obecnie większość z tych domków to domki letniskowe.


Kolorowe chatki, każda z werandą, zdecydowana większość z okiennicami i oknami przyozdobionymi doniczkową roślinnością. Prawie jak w bajce. Kilka razy przyznawałam się tutaj publicznie do mojej pasji zaglądania w cudze okna. W Costa Nova miałam ku temu trochę okazji i powiem Wam, że wnętrza też są utrzymane w fajnym klimacie.


W dzielnicy w paski udało mi się wypatrzeć domki odbiegające od ogólnie przyjętej kolorystycznej tendencji, ale nie było ich dużo. Moim faworytem jest ten na zdjęciu pod spodem - powiem Wam, że wygrywa on u mnie z chyba każdym widzianym tego dnia domem w paski. Piękne azulejos i całość w moich barwach, są nawet kwiaty, ławka do czytania i seledynowa skrzynka na kartki od podróżujących znajomych. Przechodząc ulicą przy której się znajduje naprawdę ciężko oderwać od niego wzrok.



Nie byłam w Costa Nova długo bo naszym głównym celem były jedynie domki w paski a planem na ten dzień było Aveiro. Spacerowaliśmy po Costa Nova trochę ponad godzinę. Do domu wróciliśmy z dwoma siatkami pełnymi ryb i owoców morza, kupionymi na jednym z targów rybnych. Lubię jeść ale tego dnia podczas kolacji przeszłam samą siebie. Wiem, że całodniowe zwiedzanie zaostrza apetyt ale uwierzcie mi, że zapach grillowanych ryb podnosi apetyt i poziom obżarstwa na całkiem inny poziom.

piątek, 14 czerwca 2019

Małomiasteczkowość wielkiego miasta.

Hamburg lubi zaskakiwać i robi to często co uważam za jedną z największych zalet tego ogromnego miasta. Już od dawna zwiedzam jego zakątki w najlepszy dla mnie sposób i jedyny, który sprawia mi tak wiele radości z odkrywania nowych miejsc
( a uwierzcie mi, że testowałam ich wiele ).



Z niebywałą systematycznością realizuję plan odkrywania Hamburga po kawałku. Obieram sobie jako cel konkretną dzielnicę, sprawdzam jak tam dojechać. Jadę. I idę, idę, idę...Wykorzystuję na to dni wolne albo popołudnia "po robocie" bo kiedy pogoda cudna to żal jest wracać prosto do domu.



Nigdy bym nie przypuszczała, że drugie największe miasto Niemiec tak wiele razy zaskoczy mnie małomiasteczkowym klimatem i architekturą, którą tak bardzo lubię. Ostatni wolny od pracy ( bo tutaj świąteczny ) dzień spędziłam spacerując po Övelgönne, o istnieniu którego nie miałam pojęcia do czasu, aż przypadkiem przeczytałam o nim w internecie. Moja pierwsza reakcja była taka, że to nie może być Hamburg bo zdjęcia ceglanych albo bielonych domów przypominały raczej jakąś małą miejscowość niedaleko. Szybka lokalizacja na mapie uzmysłowiła mi, że kilka razy przechodziłam niedaleko. Tak samo szybko wpisałam Övelgönne na listę fajnych miejsc ( bo to ja, królowa list :) ) i podjęłam decyzję, że pojadę tam najszybciej jak się da. Dało się kilka dni później.




Kiedyś pisałam o starej rybackiej dzielnicy Blankenese ( kto nie czytał a chce, tego zapraszam TUTAJ ). Okazało się, że dzielnica, o której piszę dzisiaj to sąsiadka Blankenese i gdybym szła dalej wzdłuż Łaby, to doszłabym tutaj. Nawet są do siebie podobne aczkolwiek tutaj nie ma domów krytych strzechą i "panują" trochę większe luksusy. Jednak w obu ciężko uwierzyć, że jesteśmy w Hamburgu i że wystarczy krótki spacer albo dwie stacje metra, żeby znaleźć się w rzeczywistości obrazowanej tłumem i zakorkowanymi przechodniami ulicami.




W Övelgönne znajduje się chyba najbardziej popularna wśród mieszkańców plaża miejska. Tego dnia było naprawdę upalnie zatem piaszczysty brzeg Łaby zapełnił się plażowiczami, imprezowiczami i grillami. Zdjęć nie robiłam bo raz, że to nie w moim stylu a dwa, że takie zdjęcia w ogóle tutaj nie pasują :).



Övelgönne jest stare i bardzo klimatyczne a ja w takim otoczeniu zawsze dobrze się czuję. Bardzo lubię ceglane budowle z dachami pokrytymi dachówką. Tutaj bardzo często tę cegłę zdobił pnący się po niej bluszcz albo kwitnące akurat róże, których zapach był naszym nieodłącznym towarzyszem. 


Szukający odpoczynku i relaksu hamburczycy wykorzystują miejską plażę do spacerów, spotkań z przyjaciółmi, pikników, uprawiania sportu, czytania książek albo tradycyjnie do opalania się. Ci spragnieni mogą wypić kawę, herbatę, piwo albo drinka w jednym z plażowych pubów, siedząc w leżaku pod doniczkową palmą.




W miejscach takie jak to bardzo lubię schludność i porządek oraz dbałość mieszkańców o miłe dla oka detale. Kolorowe, ale w stonowanych barwach, płoty i okiennice, dużo kwiatów i zieleni. Podczas tego spaceru dała o sobie znać moja natura podglądaczki i chociaż mam świadomość, że to raczej dalekie od zasad dobrego wychowania, dyskretnie zaglądałam w niezasłonięte niczym okna aby zobaczyć jak tu się żyje. Prawda jest taka, że chciałam zamieszkać w prawie w każdym z tych domów - przytulnym wnętrzom pełnym regałów z książkami, naściennych galerii zdjęć, roślin i pamiątek z podróży nie jestem w stanie się oprzeć.




Övelgönne to dzielnica raczej dla tych lepiej sytuowanych ale nie ma tutaj przepychu ani architektonicznej awangardy. Dobry gust i styl wyrażone są w prostocie a ciekawe detale nie są nachalne ani krzykliwe. Myślę, że mieszka się tutaj wygodnie i spokojnie, przyjemnie tu wrócić po całym przepracowanym dniu. Mogłabym napisać, że ta fajna dzielnica ma niewiele z raczej gwarnego i zaludnionego Hamburga, ale nawet niewiele to za dużo bo Övelgonne z cech charakterystycznych dla dużego miasta nie ma absolutnie nic. Można do woli korzystać z dobroci i możliwości jakie daje życie w mieście po czym wrócić do swojego domu nad rzeką i w wiszącym przy oknie wiklinowym siedzisku spokojnie wyczekiwać końca dnia ( ta opcja brzmi dla mnie nad wyraz idealnie ).



Odkrywanie takich miejsc niezmiennie mnie cieszy i to nie tylko w Hamburgu, a ich istnienie bardzo często zdumiewa. Ich niedalekie sąsiedztwo z "cywilizacją", ruchem ulicznym, drogimi sklepami i szklanymi biurowcami sprawia, że mam wrażenie oderwania od rzeczywistości a te śliczne domki to dla mnie inny świat. Dzielnice takie jak ta to dobre duchy wielkich miast a świadomość, że istnieją czyni życie w wielkiej aglomeracji bardziej znośnym. Trzeba korzystać z tych dobrodziejstw gdy szukamy chwil spokoju i potrzebujemy zwolnić tempo i gdy nie ma czasu albo możliwości żeby ruszyć gdzieś dalej.

poniedziałek, 3 czerwca 2019

Koniec świata na Cabo da Roca.

Jednym z punktów naszej majówkowej wycieczki do Portugalii był Cabo da Roca. Poranek i popołudnie spędziliśmy w Obidos a wieczorem spacerowaliśmy już po Lizbonie. Na koniec Europy zajechaliśmy jadąc z Obidos do stolicy.


 Nasza spontaniczna wycieczka składała się w zdecydowanej większości ze zwiedzania miast gdzie mogliśmy zachwycać się architekturą, co oczywiście robiliśmy. Niewiele mieliśmy okazji do zachwytów nad portugalską naturą i zabytkami przyrodniczymi a jedną z niewielu ku temu okazji był Cabo da Roca właśnie. Mieliśmy w planach Algarve i te chyba jedne z najbardziej znanych europejskich plaż ale plany pokrzyżowała nam pogoda. I Lizbona, z której żal było wyjeżdżać. Niemniej jednak trasa z Porto do Lizbony i z powrotem zaskoczyła mnie ilością zieleni i praktycznie brakiem palm. Nie wiem czemu ale spodziewałam się krajobrazów zbliżonych do tych znanych mi z Hiszpanii, czyli spalonej słońcem ziemi, gajów oliwnych i palm. Naprawdę byliśmy zaskoczeni tymi połaciami zieleni, soczystej i intensywnej oraz ilością bujnych drzew a widziana po drodze roślinność przypominałą tę środkowoeuropejską.


Na przylądku znajduje się latarnia morska i obelisk z wyrytym napisem "Gdzie ląd się kończy a morze zaczyna".





Przylądek da Roca był miłą przerwą w zwiedzaniu miast i chociaż znaliśmy te spektakularne widoki z internetu, bo przecież miejsce jest znane, to zachwycanie się nimi na żywo było doznaniem wyjątkowym i niezapomnianym. Nie bez znaczenia był fakt, że znajdowałam się na najdalej na zachód wysuniętym punkcie Europy kontynentalnej a ja raczej jestem podatna i "wrażliwa" na takie detale.



Wybrzeże jest skaliste a kamieniste czasami ścieżki wymuszają ostrożność. Niestety widoki odwracają uwagę co jest zrozumiałe bo mało kto patrzy pod nogi mając przed sobą bezkres wody i wynurzające się z niej przy brzegu skały. Ale zalecam ostrożność.




My na Cabo da Roca spędziliśmy może dwie godziny. Teraz wiem, że to mało bo okolica jest piękna a widziane z daleka ścieżki, wydeptane tysiącami stóp, zachęcają do spacerów i są gwarancją fajnie spędzonego dnia. Trochę żałowałam, że nie mamy więcej czasu a na widok wędrowców rozbudzała się we mnie tęsknota za pójściem w ich ślady. Mogliśmy zostać i spędzić na przylądku następny dzień ale miałam świadomość, że odbędzie się to kosztem Lizbony, a na to zdobyć się nie umiałam.





Udało nam się być na dwóch spektakularnych widokowo punktach i niestety tym się muszę zadowolić póki co. Nie myślałam, że to miejsce obfituje w takie trasy spacerowe bo może gdybym to wiedziała, to zaplanowałabym trochę więcej czasu tam. Pamiętając o wypadku sprzed kilku lat, kiedy to polskie młżeństwo spadło ze skał chcąc zrobić sobie selfie, zastanawiałam się nad niebezpieczeństwem wynikającym z takiej wędrówki. Większość trasy wiodącej wzdłuż linii brzegowej znajduje się na wysokich klifach. Nie może być jednak chyba tak niebezpiecznie skoro spacerowiczów było dużo w tym dzieci i rodzice z pociechami w nosidełkach. Po tych ludziach widać było że przyjechali na Cabo da Roca z nastawieniem na trekking, mieli np. odpowiednie obuwie.


Trochę żałowałam, że nie mamy czasu na zejście na widoczną na ostatnich zdjęciach plażę. Co prawda zejście wydawało się strome ale obserwując schodzących nie widziałam żeby mieli jakieś trudności. Poruszali się szybko i sprawnie. Jestem ciekawa jakie widoki rozciągają się z tych znajdujących się na końcu Europy plaż. O kąpieli nie wspominam bo temperatura wody w oceanie przewyższa zdecydowanie moją odporność na zimno a fale umiejętności pływackie. Zdobyłam się na odwagę i weszłam do wody niedaleko Costa Nova i zimno poczułam nawet w szczęce.


Brakowało mi widoków wielkiej wody i jej bezkresu ograniczonego jedynie linią horyzontu. Ostatnio podróżuję raczej po miastach więc byłam spragniona natury w najczystszej postaci. Cabo da Roca to najpiękniejsze krajobrazy tej portugalskiej przygody a świadomość, że byłam na końcu kontynentu to naprawdę fajne doznanie. Stałam na klifie i oprócz nieba i oceanu nie było nic widać a przecież za horyzontem była cała reszta świata.

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...