Nie płacz, że coś się skończyło. Ciesz się, że Ci się to przytrafiło. ( G.G. Márquez )

wtorek, 25 kwietnia 2023

Jerash. Pompeje Bliskiego Wschodu

Mój ostatni jordański wpis będzie dotyczył miejsca, od którego rozpoczęliśmy zeszłoroczny urlop. Nie mogę uwierzyć, że rzecz miała miejsce już dziesięć miesięcy temu, nie wierzę również w to, że niemal zapomniałam o tym, żeby poświęcić Jerash przynajmniej jeden wpis chociaż zasługuje na wiele więcej. Pojechaliśmy tam niemal prosto z lotniska, odebraliśmy jedynie samochód i zostawiliśmy bagaże w hotelu. 


Moje zapominalstwo można tłumaczyć tym, że z tego dnia najbardziej pamiętam ekscytację związaną z pobytem w nowym, egzotycznym kraju, po tym dniu nastąpiły takie niezapomniane atrakcje jak Petra, Morze Martwe i Wadi Rum. W natłoku pięknych i wyjątkowych wrażeń w ogóle o Jerash zapomniałam. Kajam się teraz bo Jerash jest uznawane za drugie najlepiej zachowane miasto Imperium Rzymskiego, zaraz po Pompejach, o takich miejscach nikt normalny raczej nie zapomina.


W samym masteczku nie ma praktycznie nic interesującego, podczas naszej wizyty byliśmy jedynymi obcokrajowcami, pomijając grupę Hiszpanów, których spotkaliśmy w kawiarni. A kiedy szliśmy ulicami w kierunku ruin i zatrzymywaliśmy się, żeby sprawdzić, w którą stronę mamy iść to miejscowi sami podchodzili i wskazywali nam kierunek dalszej wędrówki. Nawet bez pytania wiedzieli co jest naszym celem.



Jeśli wierzyć statystykom Jerash to drugie po Petrze najczęściej odwiedzane przez turystów miasto Jordanii chociaż tak jak wspomniałam wcześniej podczas naszej wizyty było spokojnie i cicho. Tłumaczę to sobie tym, że byliśmy w Jordanii zanim zaczął się sezon turystyczny zatem dobra nasza. Było spokojnie, nikt nie wchodził w kadr, mieliśmy te zachwycające romańskie i bizantyjskie ruiny tylko dla siebie. W tej ciszy magia i wyjątkowość Jerash były niemal namacalne.




Wykopaliska archeologiczne potwierdziły, że już ponad 2500 lat p.n.e., w epoce brązu, istniała tu wioska. Do dzisiaj jednak nie ustalono nic konkretnego w związku z tym, kto założył miasto. Po latach świetności i rozkwitu sporą część budowli zniszczyli muzułmanie, po nich w 749 roku Jerash nawiedziło trzęsienie ziemi. Dopiero w 1806 r. niemiecki podróżnik Ulrich Seetzen odkrył ruiny pod grubą warstwą kamieni, piasku i pyłu. Tyle faktów, głównie po to żeby zaspokoić ciekawość tych, których interesują takie ciekawostki, część główna nastąpi teraz a w niej moja radość i zachwyty. To wychodzi mi dużo lepiej niż wyliczanie historycznych ciekawostek, dużo łatwiej mi pisać o szczęściu i radości niż o faktach wyczytanych w przewodniku.



Wyobrażanie sobie jak tu kiedyś musiało być cudnie jest tak łatwe i przychodzi tak naturalnie jak oddychanie tym przesiąkniętym historią powietrzem.


Z całego pobytu w Jerash najbardziej utkwiły mi w pamięci detale - pięknie zdobione fragmenty ruin ozłocone promieniami słońca, zachwycający amfiteatr, fantazyjne mozaiki, łuk triumfalny przez który wchodzi się do miasta, pozostałości Świątyni Artemidy. Bardzo ciekawe i jak dla mnie na swój sposób magiczne jest to, że część trasy zwiedzania wiedzie główną ulicą, tzw. cardo maximus, która kiedyś stanowiła oś miasta. Prawie 800 metrów niezapomnianego spaceru aleją wzdłuż której znajdowały się najważniejsze i najbardziej reprezentacyjne budowle. Setki lat później łatwo sobie wyobrazić jak tu musiało być cudnie.


Magię tego dnia najmocniej odczułam w ciągu dwóch odbytych tego dnia podróży. Najpierw po niedługim bo zaledwie czterogodzinnym locie znalazłam się w zupełnie innym świecie by chwilę później cofnąć się kilka epok wstecz. No sami powiedzcie czy zachwyt nie był w tym przypadku czymś zupełnie oczywistym? I czy kogoś może jeszcze dziwić fakt, że już po tym pierwszym wieczorze wiedziałam, że Jordania zostawi trwały ślad w moim sercu i pamięci?

środa, 19 kwietnia 2023

Z wiosną w chowanego

 Tegoroczna wiosna do tego stopnia przypomina jesień, że nawet w tytule się pomyliłam i napisałam, że szukałam jesieni, co zauważyłam chwilę temu. Po kilku w miarę ciepłych dniach wyciągnęłam z szafy wiosenny płaszcz, w którym tak zmarzłam, że po powrocie do domu pierwsze co zrobiłam, to dziarsko wmaszerowałam pod prysznic. Jestem z siebie dumna, że pomyślałam o tym, żeby się rozebrać i zdjąć buty, chociaż muszę przyznać, że robiłam to szczękając zębami i dosłownie ostatkiem sił.

Wielkie nadzieje pokładałam w marcu a już w ogóle magiczna data 21.03 jawiła mi się jako skąpana w słońcu polana, pełna kwitnących kwiatów w różnych kolorach tęczy, nad którymi unoszą się tysiące motyli. Kiedy okazało się, że moja fantazja wybiega zdecydowanie zbyt daleko w porównaniu z tym, co nam zapewniła rzeczywistość, pocieszyłam się myślą, że to przecież dopiero marzec i w pogodzie może być różnie. W perspektywie miałam kwiecień a przecież w kwietniu to już musi być cudnie. Taaa. Chyba nikogo nie zdziwię tym, że teraz czekam na maj. No bo Ludzie Kochani, w maju to już musi być wiosennie no nie?


Dzisiejsze poszukiwanie wiosny okazało się łatwiejsze niż myślałam, nawet dla krótkowidza wspieranego szkłami kontaktowymi. Ciężko cieszyć się światem kiedy jest szaro i buro i niemal bez przerwy pada. Poza tym spod parasola praktycznie niewiele widać. Jak się dzisiaj okazało wystarczy odrobina słońca i wolny od pracy dzień, żeby odzyskać nadzieję, że tegoroczna wiosna nie została jednak odwołana. Z perspektywy spokojnego spaceru widać wszystko dużo wyraźniej, tegoroczna wiosna wymaga trochę większego niż zazwyczaj skupienia uwagi i wytężenia wzroku, w czym świetnie pomaga aparat.



Normalnie to o tej porze regularnie sprzątałabym na balkonie, aranżując tę średniej wielkości przestrzeń na długie i ciepłe wieczory. W tym roku dzielnie się wstrzymuję czekając na to aż pogoda się zdecyduje czy to jesień czy wiosna, tylko na moment położyłam się kiedyś w hamaku, żeby sobie przypomnieć jak to jest. Było super tylko zimno przeokrutnie.




Nie będę Was oszukiwać, że dzisiaj było cudnie a ja z radością łapałam promienie słońca. Wiał taki wiatr, że aparat nie łapał mi ostrości przy zbliżeniach, zmarzły mi dłonie a pod tym cudnym niebieskiem niebem spacerowałam w ciepłej kurtce i w szaliku. Ale i tak było fajnie w czym myślę również wielka zasługa termosu z earl grey'em. Prawie miesiąc kalendarzowej wiosny minął raz dwa, w mgnieniu oka, czego w pogodzie jakoś specjalnie odczuć się nie dało. Wracałam z pracy, zaparzałam herbatę, zapalałam świeczki, owijałam się w koc czyli wszystko dokładnie jak tak jak to było porę roku temu. Nawet szarość wróciła jesienna. No ale nic to, ten spacer napełnił mnie takim optymizmem że zaraz biorę koc i podejmę próbę czytania na balkonie, już nawet sobie fotel rozłożyłam, stanowisko zatem mam gotowe.

Szczerze wierzę w to, że w kwestii pogody wszystko zmierza w lepszą stronę, mam w sobie ogrom energii tylko czekającej na to, żeby ją spożytkować w plenerze w najlepszy możliwy sposób - czekają na mnie moje ulubione książkowo - herbaciane miejscówki, bliższe i dalsze ścieżki rowerowe, no i przede wszystkim moje Malediwy nad Łabą, miejsce idealne do tego, żeby przebimbać cały dzień. Od dobrych kilku miesięcy jestem na to wszystko gotowa, tegoroczna wiosna ma u mnie krechę długości równika i do maja czas, żeby pokazać się z najlepszej strony. Czas start.

wtorek, 11 kwietnia 2023

Azjatyckie oblicze Stambułu

 Podczas naszego pobytu w Stambule miasto zaskakiwało mnie niemal nieustannie. Jak już byłam pewna, że jestem uodporniona na wszelkie przygody i nic mnie tutaj nie zaskoczy, pojawiało się coś, co zdumiewało mnie po raz kolejny. Na całym świecie są kontrasty, które dobrze widać kiedy mamy szansę poznać większą część jakiegoś kraju a nie tylko jak to było w przypadku moim i Turcji tylko jedno miasto. Jedno ale za to jakie. Ogromne i tak różnorodne, że czasami odnosiłam wrażenie, że podróżuję w czasie, a nawet w czasie i przestrzeni, bo czasami w ciągu jednego dnia spacerowaliśmy po tak skrajnie odmiennych miejscach, że za tym nie nadążałam.


Wielką frajdą był dla mnie fakt, że Stambuł leży na dwóch kontynentach i wystarczy dwudziestominutowy rejs statkiem, żeby być w Azji. Dwadzieścia minut to również był czas wystarczający, żeby zupełnie zmienić rzeczywistość. Europejska część Stambułu jest egzotyczna, orientalna, chaotyczna i hałaśliwa. Po drugiej stronie Bosforu znajdziemy zupełnie inny świat aczkolwiek równie interesujący tylko w zdecydowanie bardziej cywilizowany sposób. Jest spokój, nie ma naganiaczy, można iść spokojnie ulicą bez obaw, że nagle zza krzaka wyskoczy kelner z pobliskiej restauracji i zacznie kilkuminutowe zachwalanie menu, torując Ci drogę.




Za każdym razem, kiedy płynęliśmy do Azji ( słyszycie jak to brzmi? ) czułam się, jakby to była niedziela. Tam wszystko spowalniało w ten najmilszy z możliwych wakacyjny sposób. I chociaż bardzo lubię gwar nieznanych miast i jego przyspieszony rytm, to fajnie było czasem od tego odetchnąć. Nawet teraz zdumiewa mnie to jak bardzo różnią się od siebie dwie części Stambułu i to pod każdym chyba względem.




Na nasz pobyt w Stambule nie mieliśmy żadnego konkretnego planu, czyli jak widać u nas wszystko po staremu. Wiedzieliśmy, co chcemy zobaczyć i zrobić, i że mamy na to tydzień. I ja tę spontaniczność uwielbiam. Bez wcześniejszego planowania popłynęliśmy w rejs po Bosforze, spontanicznie weszliśmy do Hagia Sofia bo kiedy wieczorem wracaliśmy do hotelu i stanęliśmy zrobić zdjęcia zagadał do nas policjant i powiedział, że zaraz będzie najlepsza pora żeby wejść do świątyni. Stambuł jest przeogromny i pomimo tego, że dziennie robiliśmy średnio 15 km, widzieliśmy tylko jego znikomą część. Nie mieliśmy żadnej presji wziązanej z odhaczaniem z listy punktu po punkcie, już stojąc przy kasie przy Wieży Galata stwierdziliśmy, że wrócimy innego dnia, bo nadciągały chmury co pewnie negatywnie wpływało na widoki z góry. Totalny luz.



Co tu ukrywać - ja to generalnie łatwo wpadam w euforię, w dodatku często bywa tak, że wystarczy do tego najbardziej błaha rzecz. W Stambule sporych emocji dostarczał mi fakt, że miasto leży na dwóch kontynentach, szkoda, że nie widzieliście jaką miałam z tego powodu frajdę. Już samo to, że rano mogłam zapytać, czy dzisiaj jemy śniadanie w Europie czy w Azji spawiał, że serce biło mi w szybciej niż zazwyczaj. Albo to, że śniadanie i kolację jadaliśmy na dwóch zupełnie różnych kontynentach. To zdecydowanie dużo bardziej egzotycznie brzmi niż jest takie w rzeczywistości ale okazja do radości była i codziennie korzystałam z niej do woli.





A to zdjęcie poniżej przywołuje masę wspomnień bo chociaż przedstawia jedynie widok z tarasu kawiarni, gdzie przycupnęliśmy na moment, to był to moment idealny a z momentu zrobiła się godzina. Było ciepło, wiał przyjemny, lekki, pachnący morzem wiatr, w oddali słychać było mewy, mogłabym tak siedzieć w nieskończoność. Wszystko to sprawiło, że poczułam do mojego życia niebywałą wdzięczność za wszystko. Za to, że mogę podróżować i przeżywać rzeczy, co do których jako dziecko i nastolatka jedynie miałam nadzieję, że tak będzie. Że obok mnie siedzi On, najwspanialszy człowiek jakiego znam, który bez pytania zamówił mi zimną latte ze słonym karmelem, bo wie, że uwielbiam. I który odstąpił mi swoje miejsce żebym miała lepszy widok na to wszystko.


Dzięki temu, że Stambuł jest ogromny i szalenie zróżnicowany, teraz czasami mam wrażenie, że byłam w kilku miastach. Czasami kadry i wspomnienia ze spacerów mieszają się ze sobą chociaż wiem, że zgromadziłam je w zupełnie różnych częściach miasta. Wspominam herbatę nad samym brzegiem Bosforu, przy malutkich stolikach, by chwilę później widzieć wyłaniające się z mgły wieże meczetu i głos muezzina nawołujący wiernych do modlitwy. Czuję smak świeżej, grillowanej ryby jedzonej w towarzystwie kota grzecznie czekającego na to, aż coś mi spadnie. Widzę budzącą się ze snu ulicę mieniącą się złotem wschodzącego słońca. I wszystkie te wspomnienia, bywa, że tak od siebie różne, świetnie do siebie pasują i sprawiają, że Stambuł jako miasto nie może nie zachwycić. 

wtorek, 4 kwietnia 2023

Wtorkowa lekkość bytu

Obudziłam się dzisiaj z jakimś dziwnym, niedającym się niczym uzasadnić niepokojem, chociaż spałam smacznie aż do dziewiątej. Nie pamiętam co mi się śniło i czy coś w ogóle, chociaż uczeni twierdzą, że śnimy co noc. Włączyłam radio, zrobiłam latte, przeczytałam kilka rozdziałów książki zakopana w pościeli i nic. Nadal nie miałam energii pomimo tego, że słońce coraz śmielej zaglądało w okna, malując na ścianie i podłodze wzór z firanki. Z dwóch opcji, z których jedną było przeczekanie a drugą wzięcie się z tym "niehumorem" za rogi, szybko wybrałam tę drugą. Spakowałam wszystko co niezbędne, aparat, książkę, herbatę i po kwadransie byłam w miejscu, gdzie zawsze znikają niepokoje.


Bo na niepokój najlepszy jest spokój.



I chmury, i słońce, i szum wody, a wszystko to 15 minut od domu. Moje Malediwy nad Łabą to raj, mam tutaj wszystko czego potrzebuję, oczywiście w dni, kiedy nie potrzebuję czegoś ekstra, typu egzotyczny urlop albo winko z koleżanką. Urlop niedawno był, winko też, zatem teraz postawiłam na naturę. I odnalazłam to czego szukałam, zaledwie w ciągu kilku minut odzyskałam wewnętrzną równowagę i aż uwierzyć nie mogłam, że rano obudziłam się w gorszym humorze.




Gdyby nie to, że pomimo słońca było zbyt chłodno aby spędzić tam cały dzień, z wielką chęcią bym to zrobiła. No ale nic straconego, piękne dni coraz bliżej, moje Malediwy znów wrócą do rozkładu dnia, tego wolnego zwłaszcza. To jedno z moich ulubionych miejsc do "marnotrawienia" wolnego czasu i nie ma dnia, żebym się nie cieszyła, że mam takie cuda tak blisko.



Nieustannie nie mogę wyjść z podziwu jak niewiele trzeba aby było cudnie. Najlepszą formę nieprofesjonalnej terapii serwuje nam przyroda, zamiast na kozetce wystarczy przycupnąć na chłodnym jeszcze nieco piasku i nie robić nic tylko się cieszyć wolnym czasem, widokami i spokojem. Ja mogłabym tak bez końca, nie mogę się tym moim najulubieńszym z ulubionych miejsc przestać zachwycać.

Wiecie, że to był chyba najpiękniejszy dzień tej wiosny? Od kilku dni niemal nieustannie padało, w nocy były przymrozki, słońce widziałam jedynie we wspomnieniach. No i kilka dni temu w Stambule. Naprawdę mam nadzieję, że tak już zostanie, i będzie lepiej tylko, i cieplej, i radośniej, i że będę bywać na tych moich Malediwach regularnie. To jedno z moich "miejsc mocy", naturalny powerbank, szybko i skutecznie napełnia mnie dobrą energią, jak powietrze balonik. Podobnie też jak balonik unoszę się później nad ziemią, niesiona lekkością bytu.

Pochwalcie się komu z Was było dzisiaj równie miło?

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...