Nie płacz, że coś się skończyło. Ciesz się, że Ci się to przytrafiło. ( G.G. Márquez )

piątek, 30 września 2022

Zaanse Schans. Wiatraki występują tu hurtem

Być w Holandii i nie widzieć wiatraków to tak, jak być w Rzymie i nie widzieć Coloseum, w Paryżu nie widzieć wieży Eiffla albo Sagrada Familia w Barcelonie. Mało tego, w Holandii nie trzeba się nawet specjalnie wysilać, żeby dojrzeć gdzieś wiatrak bo są one nieodłącznym elementem holenderskiego krajobrazu. Założę się też, że większość z Was wymieni wiatraki jako jedno z pierwszych skojarzeń jakie wywołuje Holandia.



Żadna to tajemnica, że nie ma w Holandii zabytków znanych na cały świat ani że pewnie rzadko kiedy ten kraj jest dla kogoś destynacją z listy marzeń, o której się śni tak ja ja śniłam o Angkor Wat lub o Petrze. No chyba, że ktoś marzy o pysznych serach, wiatrakach i gęstej siatce ścieżek rowerowych, bo tego tutaj pod dostatkiem. To idealny kraj do wypoczynku na łonie natury a klimatyczne małe miasteczka silnie motywują, żeby zboczyć ze szlaku i zajrzeć do miejsc, o których się nie pisze w przewodnikach. Można też tak jak my pójść na łatwiznę i odwiedzić te, o których się pisze.





Jednym z takich miejsc jest Zaanse Schans, klimatyczne miasteczko żywcem wyjęte z przeszłości, trochę przypominające skansen. I chociaż samo miasteczko powstało w 1574 roku to jego obecna wersja jest dziełem architekta Jaapa Schippera. Z obawy przed tym, że nieużywane wiatraki popadną w ruinę i świat o nich zapomni, Schipper postanowił przenieść tutaj różne typy wiatraków. I nie dość, że ocalił je od zapomnienia to jeszcze stworzył miejsce wyjątkowe i bardzo klimatyczne. I chociaż w Holandii wiatraki są niemal wszędzie to w Zaanse Schanz stanowią jedną z najbardziej znanych wiatracznych atrakcji tego małego kraju.




Widoczne na zdjęciach pielgrzymki są najlepszym dowodem na to, że Zaanse Schans cieszy się popularnością. Zwiedzanie jest tutaj po prostu spacerem od wiatraka do wiatraka, w pobliżu pasą się krowy, po kanałach kursują łódki wycieczkowe a rozpostartym nad kanałem mostem można dojść do klimatycznego miasteczka z domkami jak z holenderskiej baśni.


Do kilku z wiatraków można wejść za opłatą i zobaczyć ciekawe wnętrze a także spojrzeć na okolicę z okalających wiatrak drewnianych platform widokowych. 



Podobało mi się bardzo bo pomimo tłoku było spokojnie i klimatycznie, zwłaszcza w miasteczku, do którego zaglądał mało kto. No ale wiadomo, że ja jestem powsinoga z wiecznym apetytem na to, żeby i dalej, i więcej. Kiedy z wiatraka zobaczyłam drugi brzeg z domkami obok których nie można przejść obojętnie było dla mnie jasne, że muszę tam być bo jak nie, to wrócę do domu z niedosytem.


Wiatraki, drewniaki i przepyszne sery - Holandia to najlepszy dowód na to, że z łatwością można mnie ująć drobiazgami. Mały kraj i drobne przyjemności, tyle mi wystarczy żeby było fajnie. I chociaż Holandia nigdy nie będzie najładniejszym krajem, w jakim byłam ani nawet jednym z nich, to i Amsterdam, i wszystkie inne miejsca, jakie widziałam spodobały mi się bardzo i były odmienne od tego, co widziałam do tej pory.

Wpis ten dedykuję Marcie S., mojej kochanej przyjaciółce, ulubionej łowczyni wiatraków i znawczyni tematu, zajrzyjcie do niej koniecznie TUTAJ.

czwartek, 22 września 2022

W tym roku jesieni nie będzie

 

Możecie mi to w jakiś sensowny sposób wytłumaczyć? Wskazane jest nieużywanie tego słowa na "j" bo na to jest zdecydowanie za wcześnie i nie jestem ani psychicznie ani mentalnie gotowa. Może i te przytulne skąpane w blasku świec wieczory mają w sobie magię, fajny jest zapach wrześniowego deszczu i dźwięk jaki wydaje uderzając o szyby i parapety ale nie w momencie, kiedy czuję jeszcze letni niedosyt. I kiedy nie zdążyłam jeszcze oddać do czyszczenia jesiennego płaszcza bo w głowie nadal mam gołe nogi i cienkie bluzki.

Umysł ludzki jest jednak naprawdę niesamowity. I sprytny. Zdecydowanie łatwiej przyjmuje do wiadomości zbliżające się te cieplejsze i przyjemniejsze pory roku, dla tych chłodnych, ciemnych i mokrych ma zainstalowane specjalistyczne blokady - a przynajmniej ten mój. Do moich myśli jesień póki co nie ma wstępu, nie i koniec, żegnam zanim zdążyłyśmy się powitać. Jesieni w tym roku nie będzie.

Na poparcie mojego zniechęcenia wobec jesieni mam tryliard argumentów. Nie chcę wychodzić do pracy po ciemku i po ciemku z niej wracać. Nie chcę grubych kurtek i szalików, nie mam w plecaku miejsca na parasol, nawet ten najmniejszy. Nie chcę wnosić do domu wszystkich wystawionych na lato roślin bo prawda jest taka, że pojecia nie mam gdzie ja je postawię a lato to idealna pora, żeby znosić do domu nowe. Nie chcę skarpet i sztucznego światła zapalanego już o 15-stej a bywa i tak, że nie gaszonego przez cały dzień. Nie chcę gołych drzew, szarego nieba i mrożącego krew w żyłach krakania wron. W dodatku pękły mi ulubione kalosze a to przecież jest istotny argument przemawiający za tym, żeby tegoroczną jesień odwołać.

Świat zwariował i zmówił się przeciwko mnie bo w sklepach już dekoracyjne dynie, pierniki, korzenne świeczki, w kawiarniach jesienne smaki kaw. Wychodzi na to, że póki co tylko ja się łudzę, że jesieni w tym roku nie będzie...

środa, 14 września 2022

Ostatnie podrygi lata na rowerze

 Jakiś czas temu sama sobie solennie obiecałam, że będę jeździć na rowerze przez okrągły rok i mój sezon będzie trwał od wiosny do zimy. Realizację tego zamierzenia ułatwia mi fakt, że zimy teraz to często taka trochę dłuższa jesień, jednocześnie moje wymówki, żeby nie iść na rower ograniczyły się do dwóch i są to ulewa albo super silny wiatr. Kiedy dwa lata temu rowerowałam pierwszego stycznia - zaleta witania Nowego Roku w piżamie - naprawdę zdałam sobie sprawę, że mogę wszystko. Zatem ostatnie letnie dni też wykorzystuję godnie, nie zniechęca mnie nawet to, że ostatnio najczęściej ścigam się z deszczem.

 


Modyfikuję trasę w zależności od ilości wolnego czasu i poziomu zmęczenia po pracy, po deszczach unikam też raczej moich lasów bo błoto nie jest ani nigdy nie było moim ulubionym rowerowym podłożem. Na szczęście sieć moich tras jest różnorodna i długa, nieskromnie powiem, że mam w czym wybierać co nieustannie mnie cieszy.




Niestety większość ostatnich wycieczek to ucieczka przed deszczem. Nie wiem skąd się biorą te wszystkie czarne chmury, i jak to możliwe, że tak szybko, bo jak wyjeżdżam z domu to na niebie nic nie wskazuje na to, że tak radykalnie zepsuje się pogoda. Na szczęście póki co zawsze okazuję się szybsza niż ulewa aczkolwiek ostatnio burza prawie mnie dogoniła bo pierwsze krople spadły mi na nos jak wprowadzałam rower do piwnicy.



Nadal mogę się cieszyć książką w plenerze i herbatą a to jak wiadomo obowiązkowy punkt każdego mojego rowerowania. Przyroda jest zachwycająca o każdej porze roku, nawet to groźne przedburzowe niebo jest fajne, nawet ta ulewa jest spoko, o ile oczywiście zdążę wrócić do domu. Deszcz jest najfajniejszy kiedy możemy się nim cieszyć w suchym miejscu.

Rowerujecie jeszcze? Spacerujecie? Szwędacie się po okolicy? Cokolwiek robicie mam nadzieję, że godnie i w ulubiony sposób wykorzystujecie ostatnie letnie dni.

czwartek, 8 września 2022

Blankenese po raz kolejny, bo fajnych miejsc nie można mieć dość

 Dawno dawno temu, bo w czerwcu, nie mając żadnych planów na wolny dzień, wybrałam się do Blankenese. O tej klimatycznej dzielnicy Hamburga pisałam już kilka razy zatem Ci, którzy nie mają chęci czytać o moich zachwytach po raz wtóry niech nie mają żadnych wyrzutów sumienia w związku z tym, że sobie dzisiejsze czytanie pominą. Spokojnie, nie będę zła.



Jest w Blankenese coś takiego, co mnie przyciąga jak magnes. Jest też jakieś fatum które nade mną wisi a które oczywiście podczas ostatniej tam wizyty dało o sobie znać kolejny raz. Pierwszy raz jak tam pojechałam to nawet nie miałam aparatu bo znalazłam się tam spontanicznie. Za drugim razem, kiedy już miałam aparat, okazało się, że mam nienaładowaną baterię. Za trzecim razem pamiętałam o baterii, a nawet dwóch, ale na miejscu okazało się, że w aparacie nie ma karty pamięci bo została w laptopie po ostatnim zgrywaniu zdjęć. Za czwartym razem pojechałam i o dziwo miałam wszystko, bo i aparat, i kartę pamięci, i dwie baterie - co ważne naładowane i pełne mocy. Teraz w czerwcu klątwa dała o sobie znać kolejny raz, bo znów nie miałam karty pamięci. Uratowała mnie drogeria gdzie kupiłam kartę ale kiedy usiadłam na ławce żeby ją włożyć do aparatu zdałam sobie sprawę, że mam w plecaku woreczek, w którym trzymam dodatkowe baterie i karty pamięci właśnie. Zakup niepotrzebny bo teraz karty pamięci mam trzy zatem do trzech wzrosła szansa, że którejś kiedyś zapomnę.


Blankenese jest szalenie klimatyczne i zdecydowanie odbiega od wyobrażeń, które większość osób ma na temat drugiego co do wielkości miasta Niemiec. Nikt się nie spodziewa, że są tutaj takie dzielnice, nie spodziewałam się i ja. Blankenese było kiedyś dzielnicą rybacką a teraz jest jednym z najbardziej ekskluzywnych miejsc do życia. Ale co jest tutaj fajne to to, że przy tej całej swojej ekskluzywności Blankenese jest miłe dla oka i niezwykle urokliwe.


Mam nadzieję, że nikogo nie dziwi fakt, że mogę tutaj wracać znów i znów i nigdy nie mam dość. Niespieszny spacer klimatycznymi i na ogół spokojnymi zakątkami zawsze jest gwarancją fajnie spędzonego dnia. Blankenese usytuowane jest na wzgórzu i z niemal każdego miejsca rozciąga się widok na wstęgę Łaby.



Na zdjęciu poniżej znajduje się dom, w którym podczas lata w 1863 roku komponował Johannes Brahms. Ci z Was, którzy interesują się muzyką klasyczną i lubią Brahmsa na pewno znają Rinaldo, które powstało właśnie tu.

Po raz kolejny miałam problem z wyborem zdjęć, chyba od następnego wpisu będę musiała wprowadzić jakieś ilościowe limity bo nadmiar bodźców to nie zawsze jest coś dobrego 😊.



W ten deszczowy czwartek tęsknię bardzo i za Blankenese, i za rozpoczętym dopiero co czerwcem z perspektywą długiego lata. Za ukrytą wśród drzew ławką z widokiem na Łabę, zapachem lata i dźwiękami łąki, którą miałam wokół. Czytałam wtedy książkę "Żeby umarło przede mną. Opowieści matek niepełnosprawnych dzieci" chociaż ciężar i smutek poruszanego w niej tematu w ogóle do tego dnia nie pasował.




Cechą charakterystyczną Blankenese jest jego położenie. Jasne, spacer brzegiem rzeki też jest fajny ale żeby poznać klimat tej dzielnicy i poczuć go w odpowiedni sposób trzeba wplątać się w uliczki a to już wiąże się ze sporym wysiłkiem. Bo tutaj spaceruje się na trasie góra - dół, po czym w górę wiodą zazwyczaj strome schody w ilościach zdecydowanie większych niż kilkanaście. Nawet nazwy ulic mają w nazwie słowo Treppen czyli schody.


Darzę Blankenese sympatią bezgraniczną, głównie za to, że w kilkanaście minut z gwarnego i nowoczesnego Hamburga mogę przenieść się do scenerii, którą i zdecydowanie bardziej lubię, i do której bardziej pasuję. 

czwartek, 1 września 2022

Morze Martwe. Tyle frajdy dzięki soli

 Problem z pięknymi miejscami mam taki, że nie umiem wybrać najfajniejszych zdjęć bo w mojej opinii każde jedno jest wyjątkowe i zasługuje przynajmniej na wyróżnienie w National Geographic Photography Competitions. Nie inaczej było i dzisiaj bo temat przewodni zacny. Dobrze wiem co mówię, bo lewitując w Morzu Martwym zdałam sobie sprawę, że to jest jedno z moich ulubionych miejsc na Ziemi, i że tak to ja bym mogła żyć.


Fenomen Morza Martwego zna każdy ale słyszeć o tym a być jego częścią to dwie różne rzeczy. Do mnie też nie docierał fakt, że będę mogła sobie leżeć jak gdyby nigdy nic i się nie utopię, co patrząc na moje umiejętności pływackie w "normalnym" morzu wcale nie jest takie oczywiste. A tu proszę, plum, i już sobie leżałam. I było mi z tym dobrze jak nie wiem co. Słonko, piękne widoki wokół a w tym wszystkim ja, leciutka niczym piórko. Uwierzcie mi, że śmiałam się głośno i cieszyłam jak dziecko. I pomyśleć, że to wszystko dzięki soli.



Nie wiem jak o mnie świadczy fakt, że jednym z moich ulubionych miejsc jest coś, co ma w swojej nazwie związek ze śmiercią. I jak by tego było mało położone jest w depresji i blisko stąd do piekieł. No ale w sumie cmentarze też lubię, żadna to przecież dla Was nowość.



Zamiast piasku idealnie gładkie bryłki soli.


Wyobrażając sobie Morze Martwe skupiałam się jedynie na jego magicznych właściwościach. Nie wiem jak jest w prywatnych kurortach ale w miejscu dostępnym dla wszystkich dojście do wody to taki trochę tor przeszkód bo słony brzeg jest niemiłosiernie gorący i ostry od solnych brył. Za to jak już weszłam do wody to była tylko frajda i uciecha. I cisza mącona moim głośnym śmiechem.


Słony brzeg wygląda z daleka jak śnieg co w kontraście z lazurową wodą wygląda naprawdę fajowo.



Wodę uwielbiam i chociaż pływam raczej średnio to bardzo to lubię. Gdyby wszędzie pływanie było tak łatwe jak tu to być może zajmowałabym się tym zawodowo 😊. Zbiornik wodny, w którym nie można utonąć to dla mnie raj. I do tego ciepełko, biały brzeg i wody kolor cudny, tego dnia nie miałam od życia żadnych więcej oczekiwań.


Wracając z Wadi Rum do Ammanu zajechaliśmy do Aquaby bo Jordańczycy zachwalali nam ten kurort a w recenzjach padały zwroty, że jest nowoczesna jak Dubaj. Do Dubaju ciągnie mnie średnio ale pomyśleliśmy sobie, że to będzie taki fajny kontrast trafić prosto z pustynnego bezludzia do najnowocześniejszego miasta w Jordanii. Już po kilkunastu minutach zdaliśmy sobie sprawę, że Aquaba to był błąd i kompletna strata czasu. Czasu, który bym mogła przeleżeć na wodzie w moim ulubionym miejscu, i tej straty nie mogę odżałować do dziś. Mam w głowie cichy plan powrotu do Jordanii a lista atrakcji jest krótka i składa się z dwóch punktów - spędzę trzy dni na pustyni odcięta od świata a jeden lewitując, odcięta od lądu.

Nie przypuszczałam, że zdjęcia słonego brzegu i równie słonej wody mogą wywołać aż taką tęsknotę. A jednak. I chociaż ze wszystkich ulepszaczy smaku większą słabość mam do cukru niż do soli ( no bo jak to tak earl grey na gorzko? ) to najbardziej zasolony zbiornik wodny świata zrobił w moim życiu furorę.

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...