Nie wierzyłam w to, że w Büsum nic nie ma i że lepiej zostać w domu. Okazało się jednak, że ludzie mieli rację i szukanie uroku w tej małej niemieckiej miejscowości wymagało zdecydowanie więcej wysiłku niż gdziekolwiek indziej. Jestem uparta i chodzę swoją drogą co w zdecydowanej większości przypadków wychodzi na plus. Ze smutkiem muszę jednak przyznać, że tak brzydkich nadmorskich miejscowości jak w Niemczech nie widziałam nigdzie wcześniej.
Nadmorskie miejscowości, pomijając zabudowane hotelami kurorty, są wyjątkowe a ja mam do nich wielką słabość wynikającą z miłości do morza. Zawsze mi się dobrze kojarzą i są obietnicą niezapomnianego, obfitego w piękne widoki spaceru. W Niemczech jest inaczej, mam za sobą już kilka nadmorskich rozczarowań.
Miniona niedziela była ciepła ale pochmurna, nad morzem tych chmur było jeszcze więcej. Destynacyjne porażki i rozczarowania nie pozbawiły mnie póki co przekonania, że wszystko jest fajniejsze niż siedzenie w domu i bezcelowe spacery z kąta w kąt. Nadal wierzę w to, że w niemal każdym miejscu uda się znaleźć coś fajnego i lepiej jest odkryć coś nowego niż zostać w domu. Różnica jest tylko taka, że czasem w to odkrywanie świata trzeba włożyć trochę więcej wysiłku.
Büsum to niewielka miejscowość w regionie Schleswig-Holstein, nad Morzem Północnym i blisko Kanału Kilońskiego. Nie wiem czy oferuje turystom coś więcej niż kąpiel w morzu, spacer nabrzeżem i zjedzenie świeżej ryby w jednej z licznych smażalni lub wędzarni. Nawet ja, przy tym całym swoim entuzjazmie i raczej radosnym podejściu do życia miałam problem żeby dostrzeć tutaj coś fajnego. Chociaż muszę przyznać, że powietrze pachniało obłędnie ( zwłaszcza jak nadchodziła bryza z wędzarni :) ).
Te plażowe kosze to jeden z moich ulubionych nadmorskich elementów. Zdumiał mnie trochę fakt jak dużo było tutaj ludzi. Myślę jednak, że wydarzenia ostatnich miesięcy zmieniły trochę nasze podejście do spędzania wolnego czasu, poza tym jak by nie było jest lato i wakacje, tego faktu nie zmieni nawet brak słońca i chmury.
Główne atrakcje tego prawie pięciotysięcznego miasteczka to port, latarnia morska i deptak zabudowany sklepami, kawiarniami i restauracjami.
Poniższe zdjęcie to chybo jedno z najładniejszych jakie zrobiłam tego dnia. Kojarzy mi się z wakacjami na wsi, włażeniem na drzewa, kąpielami w jeziorze, mlekiem prosto od krowy, beztroską i bieganiem wśrod pól.
Nie wierzyłam, że w Büsum nie ma nic więcej. Zarządziłam skręcenie w jedną z wąskich uliczek i tym sposobem dotarliśmy do centum z pięknym budynkiem Ratusza Miejskiego i z klimatyczną, ciekawą zabudową. Tutaj było spokojnie i cicho bo cały zgiełk i gwar zostawiliśmy na deptaku.
Bardzo lubię taką klimatyczną zabudowę, małe bielone domki, kolorowe drzwi i ramy okien, wszystko to w otoczeniu zieleni i błogiej ciszy. Tego dnia jakoś nie potrafiłam wykrzesać z siebie entuzjazmu na widok morza a zawsze tak reaguję na "dużą" wodę. Dużo milej wspominam spacery po wąskich uliczkach i zaglądanie ludziom w okna :).
W Büsum czułam się trochę jak w Sopocie albo na Helu ( pewnie przez te foki ). Zatłoczony deptak, morze, smażalnie ryb. W powietrzu czuć było wakacje. Miałam nadzieję przywieźć sobie trochę piasku do kolekcji ale do morza schodziło się prosto z trawnika. Takiego czegoś jeszcze nigdy nie widziałam. Niemiecka fantazja nieustannie mnie zaskakuje, nie zawsze jednak pozytywnie.
Latarnia morska, rybackie kutry, suszące się sieci i stoiska ze świeżymi rybami. Krajobraz małego nadmorskiego miasteczka spowitego lekką mgłą. Chociaż byłam daleka od ekscytacji wywołującej szybsze bicie serca albo chęć skakania z radości to zeszła niedziela była bardzo fajna. Zgoła odmienna od tej dzisiejszej kiedy w planach mamy grilla i spotkanie z przyjaciółmi. No ale równowaga w życiu musi być.
Moja wielka miłość - książki, do darmowego wypożyczenia lub wymiany prosto z plażowego kosza. Obok powinien stanąć drugi taki dla spragnionych natychmiastowego rozpoczęcia czytania.
Hit dnia zostawiłam na koniec. Tym co mi się najbardziej podobało były foki! Wzbudzały niemałą sensację wsród przyjezdnych bo na mieszkańcach, zapewne przyzwyczajonych do tych pięknych mordek wystających znad tafli wody, nie robiły specjalnego wrażenia. Ja byłam podekscytowana jak dziecko i wpatrzona w wodę mogłabym spędzić pół dnia. Miałam nawet gęsią skórkę ze wzruszenia ale u mnie to częsta i systematyczna reakcja na coś co bardzo mi się podoba. To drugi raz gdy widziałam foki na wolności, pierwszy raz kilka lat temu w Walii.
Odliczam powoli dni do urlopu będącego zarazem wyjazdem urodzinowym. I chociaż to nie będzie koniec świata to jednak będzie zagranica a słowo to nabrało nowego znaczenia i wartości po tym przymusowym zamknięciu. Niedługo minie siedem miesięcy od mojej ostatniej zagranicznej podróży. Jak na mnie to zdecydowanie za długo i chyba jeden z rekordów jeśli chodzi o życie bez latania samolotem. Powoli się rozkręcam i niech tylko nikt nie próbuje mnie powstrzymywać.
Pozdrawiam Was serdecznie Mili moi. Korzystacie z lata jak należy?