W zeszły piątek, wprost z zapracowanej i bardzo ostatnio zawodowo stresującej rzeczywistości, uciekłam w ciszę, spokój, kojącą moc przyrody i dobrą moc miasteczek w klimatach jakie lubię. I chociaż to były tylko dwa dni - dwa, ale za to jakie! - to idąc w poniedziałek do pracy czułam się tak, jakbym wracała po urlopie. Bardzo tego weekendu z dala od domu potrzebowałam, czerpałam z niego pełną mocą, i chyba nie dziwi mnie fakt, że organizm poczuł, że mamy wakacje. Sama tak się czułam a w te dwa dni sprytnie upchnęłam tyle, że spokojnie mogę sama siebie oszukiwać, że nie było mnie w domu trochę dłużej. Dokładnie teraz widać, że w te ciężkie okresy pomiędzy urlopami chwytam się czego się da, nawet oszukańczych złudzeń.
Było krótko ale treściwie, w te dwa weekendowe dni udało nam się upchnąć naprawdę sporo. Sobota była intensywna i trochę wyczerpująca, za to niedziela już spokojna a ja przysiadałam chociaż na moment wszędzie tam gdzie się dało, głównie w kawiarniach. Mojemu lenistwu sprzyjał fakt, że niedzielę spędzaliśmy w miasteczku a nie na intensywnej wędrówce jak dzień wcześniej.
I chociaż wyjazd do Harz, pasma górskiego w środkowych Niemczech, planowaliśmy już od jakiegoś czasu, regularnie też poruszaliśmy ten temat w naszych rozmowach to doszedł do skutku kiedy po prostu stwierdziliśmy, że w następny piątek jedziemy. I wtedy dopisało i zgrało się wszystko bo i nasze chęci, i znaleziony na szybko nocleg, i podróż bez korków ( w obie strony! ) i wreszcie przepiękna, niemal tropikalna pogoda.
O mojej miłości do domków w kratkę pisałam tutaj nie raz. W swojej najbliższej okolicy widziałam już w tym temacie wszystko co się dało, przemierzając wzdłuż i wszerz te najbardziej klimatyczne zakamarki hanzeatyckich miast. Ale po raz pierwszy byłam w miejscu, gdzie domów szachulcowych było aż tyle! Całe mnóstwo dosłownie, oprócz nich nie było żadnych innych. Gdziekolwiek by nie spojrzeć, w którąkolwiek by nie skręcić uliczkę, zewsząd otaczała mnie architektura w moim ulubionym stylu. Czy muszę Wam pisać, że byłam wniebowzięta?
A kiedy po takich klimatycznych uliczkach jechaliśmy do celu podróży miałam ochotę wyskoczyć z samochodu i od razu ruszyć na zwiedzanie. Baśniowego klimatu moich ulubionych miasteczek nie da się porównać z niczym innym, pod względem architektonicznym ciężko też mu dorównać.
Idealna w proporcjach mieszanka przyrody i miasteczek w uwielbianym przeze mnie stylu sprawiła, że cudownie odpoczęłam i zregenerowałam siły a w nowy tydzień wskoczyłam zwinnie i z szerokim uśmiechem na ustach. Nie zmienia to faktu, że i tak tęsknie wyczekuję kolejnego urlopu, który już niedługo. A do Harz wrócę zimą bo dwa dni to może i wystarczająco, żeby odpocząć ale zbyt mało żeby się pobytem tam odpowiednio nacieszyć.