Nie płacz, że coś się skończyło. Ciesz się, że Ci się to przytrafiło. ( G.G. Márquez )

sobota, 17 grudnia 2022

Jarmark Bożonarodzeniowy w Bremen

 Mam to szczęście, że najfajniejszy Jarmark Świąteczny, na którym byłam tutaj w Niemczech mam niedaleko domu. Jest nieduży bo i miasteczko małe ale bardzo ładnie przygotowany i niezmiernie klimatyczny. Ma straganiki, punkty gastronomiczne i coś, co zawsze sprawia mi największą frajdę a mianowicie ogniska. W specjalnie do tego przygotowanych misach płonie ogień, wokół jest taki jakby stół, pod nogami porąbane drwa i każdy może dorzucać do ognia, czegoś takiego nie widziałam nigdzie więcej. To jest moje ulubione miejsce a ogień i kubek grzanego wina, albo dwa kubki, albo kilka więcej ale kto by liczył, potrafią zrobić mi wieczór. Wszak przyjemności nie można sobie żałować.



Ale dzisiaj będzie o innym jarmarku bo mam też to szczęście, że mam blisko do Bremen, które jest dla mnie jednym z najładniejszych miast północnych Niemczech. Miasto samo w sobie jest piękne i ma klimat, jaki uwielbiam zatem miałam też pewność, że i jarmark mają wyjątkowy. Co prawda ta wyjątkowość najbardziej była dostrzegalna w jego wielkości i w cenach, na szczęście nie cenach jedzenia i trunków bo co tu ukrywać ale to właśnie te dwie kategorie interesują mnie najbardziej. Ceny innych rzeczy czasami pozbawiały mnie tchu, rozumiem, że to w większości przypadków rękodzieło no ale sorrki, jakiś umiar trzeba mieć.




Najstarsze części miast są wyjątkowe z wielu względów, wyjątkowe są też jarmarki zlokalizowane wśród starych zaułków i ulic. Nawet świąteczne dekoracje wyglądają na tle starych murów mniej kiczowato, chociaż ja akurat jestem wielką fanką Bożonarodzeniowych Jarmarków i żadnego kiczu nie widzę. To właśnie na połączenie dekoracji, świateł, straganów i zabytkowej architektury cieszyłam się najbardziej, szkoda tylko, że pogoda poprzedniej niedzieli nie wykazała podobnego do mojego entuzjazmu i otuliła Bremen całodniową ciemnością i szarością w najbrzydszym odcieniu. Ratowały mnie światełka, w sumie to światełka i wino, a w sumie to światełka, wino, ciepłe pączki, owoce w czekoladzie, gorące precle z solą morską, pieczone jabłka i ... niemiecki bigos 😊.




Zdaję sobie sprawę, że częstotliwość z jaką w moich jesienno - zimowych wpisach wspominam o grzanym winie może być nieco niepokojąca i podejrzana ale co zrobić, uwielbiam i już. Od tego roku mam nową alkoholową pasję, również pitą na ciepło, feuerzangenbowle. To jest podobne do grzanego wina tylko dużo pyszniejsze i bardziej aromatyczne. Nie wiem czemu ja tego wcześniej nie piłam, nie wiem też czemu nie wpadłam na to, że wino można podgrzewać w czajniczku z podgrzewaczem 😊. Ale i tak nic się nie równa z piciem feuerzangenbowle przy jarmarcznym ognisku, za każdym razem kusi mnie, żeby zabrać książkę. Powstrzymuje mnie obawa przed przyciąganiem uwagi bo sami rozumiecie, hałas, gwar, światęczna muzyka i głośne śmiechy a wśrod tego wszystkiego czytająca ja.





Zostaliśmy w Bremen do wieczora co nie było trudne w sytuacji, kiedy wieczór zapada przed szesnastą. W ciemności było jeszcze piękniej a ponieważ nie mam zdjęć musicie mi wierzyć na słowo. Nie od dzisiaj wszak wiadomo, że bożonarodzeniowe imprezy nabierają klimatu i magii gdy zapada zmrok.


Odwiedziłam w tym roku dwa jarmarki z czego ten mój miasteczkowy kilkakrotnie. Najcudowniejsze jest w tym wszystkim to, że on jeszcze trwa zatem możecie się domyślić, gdzie spędzę dzisiejszy wiczór. I jutrzejszy. W weekendy jest jeszcze fajniej bo są świąteczne koncerty które sprawiają, że jego atrakcyjność wskakuje kilka poziomów wyżej i teraz już sięga chmur.


piątek, 9 grudnia 2022

Jesienne dylematy

 No dobra, nie będę Was oszukiwać, że praktykowanie jesiennego, wolniejszego życia idzie mi tak świetnie jak to sobie wyobrażałam. Po pierwszych dniach pełnych entuzjazmu i zapału nadeszło to, czego się najbardziej obawiałam, czyli zniechęcenie i raczej mało przyjazne nastawienie do tego wszystkiego, co jesień ze sobą niesie. Animuszu pozbawia mnie również świadomość, że w perspektywie mamy jeszcze długą i kto wie jaką pogodowo zimę, jak będzie mroźna i biała to ok, wszystko super, czekam na taką z szeroko rozłożonymi ramionami. Jeśli natomiast będzie przedłużeniem jesieni to nie, na taką nie wyrażam zgody.

Wieczorne widoki pracowe

Wiele akcentów jesiennych lubię i to one sprawiają, że jesień nie jest aż tak beznadziejna. To chyba jest najprzytulniejsza pora roku, lubię zakopać się w kocyku i czytać książkę w ciepłym mroku rozjaśnionym świeczką i pełnym herbaty dzbankiem z podgrzewaczem. To właśnie ten mrok jest w jesieni najgorszy bo pozbawia mnie i sił witalnych, i możliwości spacerowych. Jak tu się cieszyć, i czym, skoro mrok okrywa świat ciemną płachtą tak wcześnie?

 Jesień zdecydowanie byłaby bardziej znośna gdyby nie te zaczynające się tak szybko wieczory, żadna to frajda chodzić w ciemności po lesie albo jeździć na rowerze. Niech nawet będzie zimno i mokro ale niech będzie jasno na tyle długo, żebym jeszcze po pracy mogła ten dzień w sensowny sposób wykorzystać. Ten mrok podcina mi nogi, skrzydła i bezlitośnie nokautuje.

Ale póki co nie poddaję się tak łatwo. Mam nadzieję, że jesień jest świadoma tego, że trafiła na twardego zawodnika. Tu kawka w fajnym miejscu, tam grzane wino, w wolny dzień jakaś wycieczka, znów grzane wino. I jest jeszcze coś co rozjaśniło mi ten jesienny mrok super jasnym blaskiem. Pamiętacie moje covidowe perypetie związane z kilka razy odwoływanym koncertem i moją radość kiedy w końcu doszedł on do skutku? Uprzejmie donoszę, że mam już bilety na kolejny koncert mojego wspaniałego Francuza. Co prawda dopiero w październiku ale za to w piątek 13-ego ha ha ha. W związku z koncertem odwiedzę piękne francuskie miasto, o którego zobaczeniu marzyłam. Ale co tam to miasto, ja się tam spotkam po raz pierwszy z blogową koleżanką, i na koncert też razem idziemy. Z tego się najbardziej cieszę. 

 Mimo tych wszystkich kłód rzucanych mi przez jesień pod nogi, skupiam się na pozytywach. Wolny dzień można przebimbać w dresie, co umówmy się, czasem może być zaletą. Świetnie mi idzie malowanie po numerach, do tego stopnia mi się to spodobało, że jedno arcydzieło już w ramce a ja tworzę kolejne. Do łask wróciło czytanie w wannie i rozgrzewające zupy, które lubimy oboje a które w pozostałych porach roku jemy zdecydowanie zbyt rzadko. Zajęłam się wszystkim tym, na co latem szkoda było czasu - przeorganizowałam i uporządkowałam książkowy chaos, jak się okazało nowy regał może zdziałać cuda. Zreorganizowałam pomieszczenie gospodarcze, które teraz zdecydowanie bardziej mi się podoba bo jest bardziej funkcjonalne. I jakoś się ta jesienna rzeczywistość kręci. Pomalutku, bezszelestnie ale najważniejsze, że turlamy się w kierunku wiosny 😊.

środa, 30 listopada 2022

Zamek w Trokach jesienią

Zanim zajesieniło się na dobre udało nam się wyskoczyć na kilka dni na Litwę. Głównym powodem była rodzinna uroczystość ale w tym wszystkim udało nam się znaleźć czas na krótsze i dłuższe wędrówki, na grzybobranie i na spontaniczną decyzję okrążenia jeziora. Jedną z takich przygód był zamek w Trokach, który do tej pory widziałam jedynie w pełni lata. Jesienna wersja spodobała mi się równie mocno, zwłaszcza otaczające zamek jezioro. Pogoda była cudowna a niebieskie niebo i słońce to było najlepsze towarzystwo jakie mogliśmy sobie wymarzyć. Co prawda miałam nadzieję, że jesiennych barw będzie i więcej, i będą w intensywniejszych barwach no ale cóż, nie można mieć wszystkiego.



Wiem, że może na niektórych zdjęciach tego nie widać ale musicie mi uwierzyć na słowo, że naprawdę na czas naszego pobytu rozpogodziło się i było przemiło. Te zdjęcia z szarymi chmurami są z początku spaceru, było jeszcze dosyć wcześnie, później było już coraz cudowniej, aż do niezapomnianego wieczoru w Wilnie, kolacji w podziemiach i spaceru po mieście.



Zamek w Trokach to jeden z najbardziej znanych zabytków na Litwie i punkt obowiązkowy dla każdego turysty. Jego atrakcyjność i dostępność podnosi fakt, że znajduje się niedaleko Wilna a przecież do litewskiej stolicy przyjeżdżają wszyscy. My teraz byliśmy tam w sobotę i zdecydowaną większość zwiedzających stanowili tubylcy a zaraz po nich Polacy, bo na zamku spotkaliśmy dwie całkiem spore grupy wycieczkowe.

Ponieważ oczywiście mój raz działający a raz nie obiektyw ma świetne wyczucie czasu to akurat w Trokach nie działał. Dopóki nie zgrałam tych zdjęć na laptopa w ogóle tego braku ostrości nie widziałam zatem umówmy się, że też tego nie widzicie ok? A nawet jeśli widzicie, to mi o tym nie piszcie 😊. Wiecznie odkładałam pójście w fotografii o krok dalej i częstsze używanie trybu manualnego to teraz mam. Mam też dylemat co zrobić z aparatem. Mam go już prawie osiem lat ale pomijając teraz ten wyskok z obiektywem to nic mu nie mogę zarzucić. Dzielnie znosi moje wojaże, przygody i brak szacunku. Pomimo tego, że mam do niego fajową, seledynową torbę to i tak najczęściej trzymam go w plecaku, bo jak to tak i torba, i plecak? Bywa i tak, że noszę go w materiałowej torbie. O obiektywy rzecz jasna też nie dbam, noszę je w skarpecie frotte, mają na sobie kurz z kambodżańskiego pustkowia, które przemierzalismy skuterem, piasek z jordańskiej pustyni, kurz i pył z odwiedzanych miast i wiele innych "skarbów", zatem co się dziwić, że nie działa. Czasem jednak pojawia się myśl, żeby może kupić już coś innego, nowszego. Ale zaraz za nią przychodzi żal, że może jednak szkoda bo przecież sam aparat działa świetnie i problem mam jedynie z obiektywem. Zatem może oddam tylko do naprawy obiektyw ale co jak się okaże, że naprawa kosztuje prawie tyle co aparat? To wtedy kupić inny aparat czy może tylko nowy obiektyw? Sami widzicie, łatwo nie jest 😊. Chociaż osobiście chyba jednak przeważa myśl, żeby kupić nowy obiektyw bo przecież aparat jest ok i działa świetnie. Mam do niego sentyment bo nie dość, że był spełnieniem moich marzeń to jeszcze towarzyszył mi w tych najbardziej wymarzonych podróżach.



Dobra, wracając do Trok to było super, atmosfera odmienna od tej znanej mi z wakacji bo i ludzi mniej, i jakoś tak bardziej tajemniczo, co przecież świetnie do zwiedzania zamku pasuje. Latem panuje tam zdecydowanie większy harmider i tłok, teraz było spokojniej, spokojniejsze było też to nasze maszerowanie. Pamiętam jak kiedyś musieliśmy czekać w kolejce, żeby wejść do zamkowych wnętrz kryjących sale muzealne a teraz weszliśmy od razu.




Wszystko fajnie i miło ale wiecie co? Muszę wrócić do Trok kolejny raz bo nadal nie zrealizowałam planu okrążenia zamku łódką albo wodnym rowerem. Co prawda na rejs łódką miałam chęć nawet teraz, niestety towarzystwo się sprzeciwiało a sama nie chciałam. No niestety, bycie tą najbardziej żywiołową, szaloną i spontaniczną osobą w towarzystwie nie zawsze jest zaletą, ale nic to, uspokoić się nie zamierzam 😀.



Po spacerze tradycyjnie poszliśmy na kibinai, co myślę jest obowiązkowym punktem wizyty w Trokach, jestem niemal pewna, że wszyscy kończą tak jak my. Już chciałam pisać, że tradycyjnie nie mam zdjęcia ale przypomniałam sobie, że tego dnia stał się mały cud bo zdążyłam udokumentować fakt, że jadłam. Zrobiłam zdjęcie zanim jak zwykle w swoim obżarstwie rzuciłam się na jedzenie, obok tego wyjątkowego wydarzenia nie mogę przejść obojętnie. Popiłam to wszystko grzanym winem, poklepałam się po brzuchu i byłam gotowa na powrót do Wilna.



środa, 23 listopada 2022

Wolnym krokiem

 W tym roku chyba po raz pierwszy od niepamiętnych czasów poczułam co to jest jesienne spowolnienie. Do tej pory jedynie słyszałam o nim od innych, nie do końca rozumiejąc o czym mówią. A teraz nie dość, że wszystko zrozumiałam to jeszcze szalenie mi się to spodobało. Jesień póki co jest cudna chociaż od kilku dni już chłód i ziąb a czasami nawet mróz, i to taki na rękawiczki i czapkę. Wiem, że te ciemne i zimne pory roku są świetną okazją, żeby przyhamować, są też wymówką żeby nic nie robić co chyba dopiero zaczynam rozumieć i czego się uczę. Do wzorowego ucznia jeszcze mi daleko ale wiosną dam Wam znać czy będzie świadectwo z czerwonym paskiem czy nie.

Normalnie o tej porze roku w mojej codzienności przebywanie na zewnątrz przypominało przemykanie, z domu na pociąg ( pięć minut ), z pociągu do pracy ( kolejne pięć ), w drodze powrotnej to samo. Kiedy ciemność okrywa świat czarną płachtą już o 16-stej to po powrocie do domu najłatwiej już w tym domu zostać a ja tak nie lubię. Co innego wiosna i lato, kiedy to po robocie jest jeszcze tyyyyle czasu na wszystko, można popędzić przed siebie na rowerze, iść na spacer albo poczytać w hamaku. Nie lubię tego przeświadczenia, że oprócz pracy nic fajnego się nie wydarzyło, i tylko zmarnotrawiłam czas. Czas, który każdego roku upływa jakby szybciej trochę.

To moje spowolnienie przyszło naturalnie i bezboleśnie, o czym przekonałam się kiedy już trwało kilka dni. Wychodziłam z pracy i szłam sobie na pociąg okrężną drogą, czasem nawet na następną stację. Nagle okazało się, że nic nie muszę robić, nigdzie mi się nie spieszy i mam na robienie tego "wszystkiego niczego" mnóstwo czasu. Nie jest sztuką robienie pięciu rzeczy naraz, sztuką jest tych rzeczy nie zrobić. Umiecie tak?

Jeszcze do tej jesieni miałam przeświadczenie, że te chłodne i ciemne fragmenty roku są trochę stratą czasu. Czasu, który mogłabym lepiej spożytkować. A w tym roku nie i wiecie co? Jest super! Taka codzienność może być przekozacka. Nie planuję co by tu po pracy porobić tylko po ośmiu godzinach wychodzę i sprawdzam co się wydarzy. Szwędam się to tu to tam i niby nie ma w tym nic niezwykłego to jestem podekscytowana. W naszej dwuosobowej komórce rodzinnej mamy zasadę, że kto pierwszy wróci do domu ten zaczyna robić obiad, bo wracamy o tej samej porze. Sami rozumiecie, że w tej sytuacji pośpiech nie jest wskazany i szybszy powrót do domu działa na moją niekorzyść.

 Tych wszystkich, którzy się zastanawiają czy to moje spowolnienie da się uskuteczniać również przy brzydkiej pogodzie spieszę poinformować, że tak! Bo wczoraj padało a ja sobie szłam przez miasto jak w Hiszpanii w upalny dzień, powolutku, krok za krokiem. Weszłam do księgarni, i do drogerii, i pooglądać aparaty fotograficzne i byłam tak rozleniwiona że nawet nie wyciągnęłam z plecaka parasola.

To będzie zaczytana jesień a wersja mnie wciśniętej w kąt sofy z książką i dzbankiem earl grey'a świetnie mi do tej scenerii pasuje i jak chyba nigdy wcześniej napawa najpiękniejszymi emocjami. Latem trochę mniej czytałam, moje czytelnicze statystyki ratowały jak zawsze dojazdy do i z pracy ale po pracy to już wolałam robić inne rzeczy. Zawsze jak przychodzi paczka z książkami to mam ochotę iść do lekarza i wyłudzić zwolenienie, powstrzymuje mnie fakt, że jak próbuję udawać chorą to jedyne uczucie jakie wzbudzam to gromki wybuch śmiechu, obawiam się, że lekarz zareaguje tak samo. Ale zgromadziłam sobie taki fajny jesienny stos, że na jego widok faktycznie poczułam się osłabiona 😀. Druga sprawa jest taka, że ja nigdy nie choruję, przez cztery lata w tej pracy chora byłam trzy dni, grypa żołądkowa prawie mnie zabiła ha ha ha. A przecież wszyscy wiemy, że praca zawodowa jak mało co pozbawia czasu który można spożytkować w zupełnie inny, ciekawszy sposób. 

W moje jesienne spowolnienie świetnie wpisuje się nowa pasja jaką mam. Panie i Panowie pozwólcie, że Wam ją przedstawię - nazywa się malowanie po numerach. Ale ja się wciągnęłam! Kupiłam sobie ten obraz na próbę żeby sprawdzić, czy mi się to zajęcie spodoba i wiecie co? To jest sztos. Zatem spędzam sobie teraz wieczory obcując z kulturą i świetnie mi idzie, do tego stopnia, że już planuję kupić kolejny obraz. I jest podobnie jak przy książkach chociaż zamiast udawania ciężko chorej prawie codziennie w pracy nachodzi mnie myśl, żeby ściemnić, że muszę wyjść wcześniej i wrócić do domu i malować. Do tego stopnia się wciągnęłam, że zauważyłam, że ktoś sobie zaczął gromadzić na szafce w przedpokoju ulotki z restauracji oferujących dowóz do domu, które do tej pory lądowały w koszu na papier od razu po wyciągnięciu ze skrzynki. Ale co zrobić, to jest świetna rzecz, w ogóle się tym Picassom, Klimtom i Vermeerom nie dziwię.

No i to chyba by było na tyle, kończę ten wpis tak jak żyję, powolutku. Zaczynają się rozkładać świąteczne jarmarki co zdecydowanie poszerzy zakres moich popracowych, spacerowych włóczęg, tym bardziej, że ten największy w mieście będę miała trzy minuty od zakładu pracy. Będę sobie szła na niego pomalutku, to jest pewne. Ciekawe tylko, czy uda mi się iść i wolno, i prosto, patrząc na to jak bardzo lubię grzane wino?

wtorek, 15 listopada 2022

Po raz drugi w Amsterdamie. Bo czasami powroty są fajne

 We wspomnieniach dam dzisiaj krok wstecz i hop, wskoczę sobie do połowy sierpnia i mojego urodzinowego wyjazdu do Holandii. Chociaż plan był taki, żeby te najfajniejsze podróżnicze wspomnienia zachować sobie na długie, ciemne i zimne wieczory, to sami widzicie co się dzieje? Jesień mamy piękną i niewiarygodnie ciepłą, z moich obaw spełniają się jedynie te długie i ciemne wieczory, ale to przecież nic nowego. Jedynie w pracy potrzebowałam kilku dni, żeby się do tej szybko zapadającej ciemności przyzwyczaić i kilka razy nieźle się zdenerwowałam przerażona tym, że już tak późno a ja mam jeszcze tyyyyyle roboty. A to wcale późno nie było, to nastał listopad.




Jednym z punktów tego urlopu był, jakżeby inaczej, Amsterdam, i chociaż dla mnie był to drugi pobyt w tym mieście to i tak się cieszyłam. Poprzednim razem byłam jeden dzień, pod koniec grudnia, teraz dla odmiany latem. Odczułam jedynie zmianę temperatur bo kamienice jak stały tak stoją a kanały przecinają Amsterdam wzdłuż i wszerz, pod tym względem dla mnie jako turystki nic się nie zmieniło. Wszystko po staremu, jest tak jak było, chociaż pewnie mieszkańcy mają na ten temat inne zdanie.




Długi i ciepły dzień sprzyjał maksymalnemu wykorzystaniu spacerowych możliwości jakie daje holenderska stolica, byliśmy chyba wszędzie. Dzięki zegarkowi konkubenta wiem, że pobiliśmy tego dnia światowy rekord kroków, konkubent czasami trochę marudził ale szybko i skutecznie dało mi się go ułaskawić i zmotywować do dalszej włóczęgi kuflem zimnego, złocistego napoju z pianą. I tak co jakiś czas ale co tam, najważniejsze że grzecznie ze mną szedł. Dziwne tylko jest to, że jak w nocy spacerowaliśmy po zaułkach świecących czerwonym światłem to prawie podskakiwał a po tym zmęczeniu śladu nie było, nie było też żadnym problemem to, że kręcimy się w kółko a mnie się czasem takie rzeczy wypomina.




Nasz plan zwiedzania polegający na braku planu sprawdził się świetnie również w Amsterdamie, iść przed siebie skręcając tam gdzie akurat najdzie nas ochota praktykujemy regularnie. I chociaż ja jestem fanatyczną zbieraczką papierowych, koniecznie darmowych 😀, map i planów miast to korzystamy z nich tylko w awaryjnych sytuacjach i są głównie pamiątką, którą przywożę do domu. Niemąż mówi na to śmieci ale i tak grzecznie je nosi w plecaku. 



Wiecie, że wiosną w 2023 roku w Rijksmuseum w Amsterdamie planowana jest wystawa obrazów Johannesa Vermeera? Ma to być największa wystawa tego holenderskiego malarza w historii. Po cichu planuję się tam wybrać bo chociaż jakąś nie wiadomo jaką fanką malarstwa nie jestem, to jednak najważniejsze i najbardziej znane światowe dzieła artystów wszelakich znam. Fajnie tak od czasu do czasu popławić się w kulturze zwłaszcza kiedy człowiek osiąga pewien wiek ha ha ha. Bo teraz w Amsterdamie na muzea nie mieliśmy czasu, tzn. byliśmy w jednym, w Muzeum Seksu, zatem sami widzicie że chyba niespecjalnie jest się czym chwalić. Mam też nadzieję, że na tej podstawie nie wyrobicie sobie opinii o poziomie naszej kultury, Muzeum Seksu skusiło nas kolejką czekających na wstęp. Pod osłoną nocy człowiek robi różne dziwne rzeczy a my tym muzeum połączyliśmy spotkanie z kulturą i życie nocne w Amsterdamie 😀. 




Sierpniowy Amsterdam był jasny i ciepły, zatłoczony na poziomie który ani nie przeszkadzał, ani nie zakłócał zwiedzania. Najwięcej ludzi było nocą na barwnych uliczkach, o których wspomniałam powyżej, tam był taki ścisk i tłok, że czasami ciężko było zrobić krok. A w ciągu dnia i owszem, był gwar ale bardzo łatwo było się od tego gwaru odłączyć.




Pisałam wcześniej, że w Amsterdamie od mojej ostatniej wizyty nic się nie zmieniło ale teraz nastąpi sprostowanie: podczas poprzedniej wizyty wiecznie na mnie dzwonili rowerzyści bo całkiem nieświadomie stawałam na ich trasie szybkiego ruchu. Trochę mnie to wytrącało z równowagi, do tego stopnia, że nerwowo reagowałam na każdy dźwięk rowerowego dzwonka, nawet jeśli to nie na mnie dzwoniono. Podczas owego pobytu przekonałam się czym są rowery dla Holendra i jak wygląda przyjazne rowerzyście miasto. Teraz byłam już ostrożniejsza i bardziej uważna, z czym było spokojniej i bezpieczniej i mnie i rowerzystom i obyło się bez ofiar.
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...