Nie płacz, że coś się skończyło. Ciesz się, że Ci się to przytrafiło. ( G.G. Márquez )

wtorek, 29 września 2020

Pożegnanie lata na rowerze.

 Końcówka lata sprzyjała rowerowym przejażdżkom. Ciepłe i słoneczne dni, a co najważniejsze bezwietrzne, pozwoliły pożegnać się z latem w jedyny godny sposób. Rowerowałam często i z radością a rowerowa wycieczka, nawet taka krótka po pracy, była stałym punktem mojej codzienności.


Roześmiana szeroko przemierzałam moje leśne ścieżki a słońce przeświecało między koronami drzew kładąc mi się u stóp fantazyjną mozaiką złożoną ze światła i cienia.



Wrześniowy las traci już powoli intensywność swoich barw, coraz częściej liście szeleszczą pod kołami. Zieleń jest mniej soczysta, drzewa zaczynają gubić liście a do gamy barw wkradają się po cichu brązy, czerwienie i żółcie. Będzie pięknie za jakiś czas.


Druga połowa sierpnia to była trochę taka rowerowa posucha bo najpierw urlop, później goście ale jak już wsiadłam na rower po tej przerwie to szybko przypomniałam sobie radość jaka płynie z przemierzania świata na dwóch kółkach.


Skutki suchego lata widać dobrze na zdjęciu poniżej. Tutaj normalnie zamiast tych dwóch kałuż jest wielki staw, na środku którego znajduje się wyspa z dużym drzewem. Teraz na tę wyspę można dojść spacerkiem, nawet kaczki zamiast pływać spacerują.




Niezmiennie praktykowałam czytanie w plenerze racząc się ulubioną herbatą. Rower był codziennością do tego stopnia, że trochę zapomniałam jak to jest być po pracy w domu, stałam się mistrzynią w przygotowywaniu obiadów na dwa dni żeby nie musieć tracić czasu w kuchni. Zdecydowanie przyjemniej jest marnotrawić czas w plenerze, wiedzą o tym wszyscy. No i na szczęście mam nie-męża, który lubi i potrafi gotować i nie ma problemu z tym, że nie-żona pedałuje zamiast stać przy garach.



Motywowała mnie zbliżająca się jesień i niepewność dotycząca aury. Nie miałam gwarancji na to, że następnego dnia nie zepsuje się pogoda i nie będzie padać przez kilka następnych dni. Do prognozy pogody podchodzę sceptycznie i albo jej nie sprawdzam, albo sprawdzam i w nią nie wierzę. Niemniej jednak wrześniowe temperatury miło mnie zaskoczyły, końcówka lata pod względem pogody to był jakiś kosmos.



A niebo bardzo często mnie rozprasza chociaż ciężko się jeździ z głową w chmurach.



Zaczęłam gromadzić kasztany którymi zimą będę karmić sarny. "Tour de kasztanowce" zmusił mnie trochę do zmiany trasy i przypomniał ścieżki, o których zapomniałam wybierając las. W związku z tym pojechałam kilka razy w drugą stronę, gdzie jest równie pięknie a trasa zamiast wśród drzew wiedzie w większości przez łąki i pola. 


A w miejskim jeziorze też posucha...


Nie jestem do końca przekonana czy ta radość i ekscytacja jaką daje mi przyroda są normalne. Gdy tak jadę przed siebie to czuję taką moc, że przenoszenie gór jawi mi się jako pikuś a codzienność wydaje się być piękną, nadmorską ścieżką wyściełaną spełnionymi marzeniami. Nie ma dla mnie rzeczy niemożliwych, gdzieś na trasie gubię zmęczenie i wracam do domu niesiona na skrzydłach endorfin.

środa, 23 września 2020

Spełnione marzenie. Pravcicka Brama w prezencie urodzinowym.

 Wiecie co? Ten spacer do Pravcickiej Bramy był taką przyjemnością i obfitował w tak piękne widoki, że nawet nie będę próbować zmieścić wszystkiego w jednej historii. I chociaż plany na ten dzień były inne to ich zmiana wyszła wszystkim na dobre. Zawsze tak planujemy wyjazdy, żeby była i architektura i obcowanie z piękną naturą zatem i w Czechach naturalną koleją rzeczy było to, że po zwiedzaniu Pragi przyszedł czas na przyrodę. 

Wcześniej myślałam, że jak urodziny to lepiej w mieście, ja w sukience i takie tam. Francja elegancja w czeskiej wersji. I chociaż przełożony na dzień następny Czeski Krumlov pokochałam zanim jeszcze wysiadłam z samochodu aby odkrywać miasto to nie oszukujmy się, do urodzinowej mnie chyba bardziej pasuje trud, pot i zakurzone buty.


Dzień był gorący i od południa słoneczny. Zanim jednak pokazało się słońce świat otulała lekka mgła co trochę ograniczało widoczność, zwłaszcza z góry. Rozpogadzać zaczęło się jak już dotarliśmy do celu a w drodze powrotnej to już była pełnia lata i na tle niebieskiego nieba wszystko wyglądało całkiem inaczej.

Całemu naszemu czeskiemu urlopowi towarzyszyła piękna i słoneczna pogoda. Raz wieczorem padało ale najpierw schowaliśmy się w kawiarni a później kupiliśmy foliowe peleryny i spacerkiem wróciliśmy do domu. Powiem Wam, że to czeskie lato dorównało temu śródziemnomorskiemu. W Czeskiej Szwajcarii też.



Samochód zostawiliśmy w Hrensku, małej wiosce ukrytej w wąwozie. Miasteczko jest ładne i klimatyczne, w wielu miejscach "przytulone" do skał ale nie wiem czy ktoś poświęca mu więcej czasu. Raczej stanowi bazę wypadową do dalszych spacerów. Nie polecam chojrakowania i parkowania samochodów wzdłuż drogi prowadzącej do Pravcickiej Bramy, widzieliśmy takich śmiałków. W drodze powrotnej wszystkie te samochody miały pozakładane blokady na koła a tych samochodów było może ze dwadzieścia, sporo z polskimi tablicami.




Jestem kiepska w zapamiętywaniu takich drobiazgów jak czas trwania wędrówki lub ceny. Szczęśliwi czasu nie liczą i ja się tego mocno trzymam. Może to też odpowiedni moment, żeby się z Wami podzielić ciekawostką - urodziłam się 15.08 i wiecie, że nie ma dnia, żebym ja o tej porze nie sprawdziła, która jest godzina? I to nie jest tak, że sprawdzam godzinę o 15-stej i pilnuję, żeby sprawdzić osiem minut później. Patrzę na telefon np. o 13.11 i kolejny raz to jest zawsze 15.08. I tak praktycznie codziennie.


Nie jestem w stanie okreslić ile czasu trwała nasza wędrówka bo niosły mnie skrzydła radości i ekscytacji ale myślę, że z przerwami na zdjęcia dotarcie do bramy zajęło nam może dwie godziny. Góra dwie i pół.




Pamiętam dokładnie jak pierwszy raz zobaczyłam Pravcicką Bramę, wszystko to za sprawą blogosfery rzecz jasna. Zachwyciłam się tym miejscem po uszy i z miejsca wpisałam na podróżniczą listę marzeń. Widniała na niej dość długo, tym większa jest moja radość z możliwości odhaczenia jej w tym roku. Co roku, o ile nie mam w tym czasie urlopu, zawsze biorę wolne w urodziny i spędzam je w jakimś fajnym miejscu. W tym roku padło na Czeską Szwajcarię i największy w Europie Środkowej naturalny most skalny. Poprzedzony spacerem do celu a zakończony obiadem w restauracji wciśniętej w skały, ze stolikami na świeżym powietrzu. Gdybym miała więcej odwagi to bym Wam to miejsce sfotografowała bo naprawdę jest warte uwagi. Póki co jakoś nie mogę się przemóc ani do robienia zdjęć jedzeniu, ani miejscu, w którym jem.




Między tym spacerem a obiadem były jeszcze toasty wznoszone czeskim piwem, mieliśmy stolik z pięknymi widokami ale jak już się uda taki stolik zdobyć ( bo kolejka czekających spora ) to wszystkie są z cudnymi widokami. My mieliśmy szczęście bo akurat trafiliśmy na wolne miejsca ale chyba tak miało być bo przecież miałam urodziny :). No trudno żeby jubilatka stała :).


Spodziewałam się, że ten skalny most mnie zachwyci ale żeby aż do tego stopnia? Jest niesamowity, nie mogłam przestać robić zdjęć, okolica jest pełna pnących się ku niebu i pobudzających wyobraźnię formacji skalnych. To miejsce jedyne w swoim rodzaju, europejski hit i dowód na to, że natura to jest sztos. W Czeskiej Szwajcarii na każdym kroku pokazuje co potrafi chwaląc się swoim portfolio.


Miłość u stóp. Rzadko patrzę pod nogi ale jak widać warto, nawet kamienie niosą przekaz.


To był piękny dzień i na pewno niezapomniany. Kolejne urodziny bez imprezy i fajerwerków za to w stylu który podoba mi się dużo bardziej niż huczna biesiada. I zdecydowanie "po mojemu".

środa, 16 września 2020

Powsinoga.

 Jesień coraz bliżej. Świadomość coraz krótszych i coraz zimniejszych dni jest dla mnie największą motywacją żeby nie siedzieć w domu. Nie mam specjalnych wymagań co do pogody bo wiem, że wrzesień może być różny dlatego póki co za piękny dzień uznaję każdy, kiedy nie pada. Wszystkie inne, nawet te wietrzne i chłodne, nadają się do spacerów w sam raz. No bo nie oszukujmy się, dzień, w którym pada najbardziej pasuje do książki, herbaty i kocyka. Dobrze, że póki co pada mało.



Naprawdę ciężko mi usiedzieć w domu a perspektywa spędzenia dnia w plenerze, nawet tym dobrze znanym i eksplorowanym regularnie jest zawsze świetną motywacją. W czasach przymusowego bezrobocia bycie powsinogą trzymało mnie w pionie i ratowało przed depresją i pogrążeniem się w ciemności czarnych myśli. Kręte leśne ścieżki prostowały i układały mi wszystko a świat z perspektywy siodełka i dwóch kółek nabierał całkiem innych barw.




Obiecałam sobie, że wyrobione wiosną i latem nawyki nie znikną wraz z powrotem obowiązków i pojawieniem się rutyny. W związku z powyższym nadal się szlajam ciesząc się dobrą pogodą i bywając to tu, to tam.




Regularnie odwiedzam las po drodze głaskając "moje" owce. Nie mogę się nacieszyć jakie są rozkoszne, szkoda, że nie można ich trzymać w domu tak jak psa bo wtedy na pewno miałabym jedną lub dwie. W sumie lepiej dwie, białą i czarną, dla równowagi i pełni szczęścia. 
 


 Ja wiem, że może te spacery to żadna ekscytacja a dla nielubiących takiej formy rozrywki nawet nuda ale dla mnie niezmiennie jest to wielka frajda i radość. Nawet jak nie mam ochoty na nic więcej jak tylko na czytanie to czy nie przyjemniej czytać w lesie albo nad rzeką? Tym bardziej, że jak już nadejdą deszcze i słoty nie będę miała możliwości wyboru i wtedy sofa będzie zawsze na wygranej pozycji. Wiem, że zatęsknię za ulubionymi ławkami w lesie i za radością jaką daje rower ( kurzący się już wtedy w piwnicy ). I właśnie świadomość końca lata jest dla mnie najsilniejszą motywacją.




Powiem Wam, że myśl o tym, że po pracy pojadę do lasu bardzo często trzyma mnie przy życiu i towarzyszy niczym cień już od ósmej rano. I nawet jeśli jestem zmęczona to na myśl o leśnych ścieżkach i rowerowych endorfinach od razu nabieram sił. I jak tak sobie pędzę przez łąki i pola to nadziwić się nie mogę jaka to ja byłam padnięta...



A w Łabie wody mało, chyba pierwszy raz mogłam pójść tak daleko w głąb. Szkoda tylko, że w jasnych butach :). Za to widoki cudne, takie trochę pustynno-księżycowe.



Powoli zaczyna zmieniać się przyroda, coraz częściej słyszę szelest liści pod butami, ściółka leśna bardzo często pachnie chłodem i wilgocią, co nie zmienia ani faktu, że to nadal piękny zapach, ani że nadal wdycham go zachłannie.
Od jakiegoś już czasu, liczonego w latach ( trochę wstyd, wiem ) noszę się zamiarem pojechania do lasu bladym świtem w celu sfotografowania mgły. Póki co efekt tego marny ale może w tym tygodniu się zmobilizuję i wstanę trochę wcześniej. Nawet jak moje fotograficzne umiejętności nie podołają zadaniu to chociaż sobie popatrzę na magię budzącego się do życia dnia a to też może być fajne.


Dzisiaj na ten przykład niepiesznie wypiłam poranną herbatę na balkonie ( chwała niech będzie wolnemu dniu ), było ciepło ale mgliście, powietrze niosło zapowiedź chłodniejszych dni a ciszę poranka przerywały jedynie podmuchy delikatnego wiatru i szelest spadających z drzew liści. Nie ma co się oszukiwać, że od jesieni to nas dzielą lata świetlne. Jeszcze sama ze sobą nie ustaliłam czy się cieszę tym faktem czy nie i czy jestem na to mentalnie gotowa. I Wam i sobie życzę jesieni najpiękniejszej z możliwych i codzienności dającej szczęście i satysfakcję.
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...