Mam to szczęście, że najfajniejszy Jarmark Świąteczny, na którym byłam tutaj w Niemczech mam niedaleko domu. Jest nieduży bo i miasteczko małe ale bardzo ładnie przygotowany i niezmiernie klimatyczny. Ma straganiki, punkty gastronomiczne i coś, co zawsze sprawia mi największą frajdę a mianowicie ogniska. W specjalnie do tego przygotowanych misach płonie ogień, wokół jest taki jakby stół, pod nogami porąbane drwa i każdy może dorzucać do ognia, czegoś takiego nie widziałam nigdzie więcej. To jest moje ulubione miejsce a ogień i kubek grzanego wina, albo dwa kubki, albo kilka więcej ale kto by liczył, potrafią zrobić mi wieczór. Wszak przyjemności nie można sobie żałować.
Ale dzisiaj będzie o innym jarmarku bo mam też to szczęście, że mam blisko do Bremen, które jest dla mnie jednym z najładniejszych miast północnych Niemczech. Miasto samo w sobie jest piękne i ma klimat, jaki uwielbiam zatem miałam też pewność, że i jarmark mają wyjątkowy. Co prawda ta wyjątkowość najbardziej była dostrzegalna w jego wielkości i w cenach, na szczęście nie cenach jedzenia i trunków bo co tu ukrywać ale to właśnie te dwie kategorie interesują mnie najbardziej. Ceny innych rzeczy czasami pozbawiały mnie tchu, rozumiem, że to w większości przypadków rękodzieło no ale sorrki, jakiś umiar trzeba mieć.
Najstarsze części miast są wyjątkowe z wielu względów, wyjątkowe są też jarmarki zlokalizowane wśród starych zaułków i ulic. Nawet świąteczne dekoracje wyglądają na tle starych murów mniej kiczowato, chociaż ja akurat jestem wielką fanką Bożonarodzeniowych Jarmarków i żadnego kiczu nie widzę. To właśnie na połączenie dekoracji, świateł, straganów i zabytkowej architektury cieszyłam się najbardziej, szkoda tylko, że pogoda poprzedniej niedzieli nie wykazała podobnego do mojego entuzjazmu i otuliła Bremen całodniową ciemnością i szarością w najbrzydszym odcieniu. Ratowały mnie światełka, w sumie to światełka i wino, a w sumie to światełka, wino, ciepłe pączki, owoce w czekoladzie, gorące precle z solą morską, pieczone jabłka i ... niemiecki bigos 😊.
Zdaję sobie sprawę, że częstotliwość z jaką w moich jesienno - zimowych wpisach wspominam o grzanym winie może być nieco niepokojąca i podejrzana ale co zrobić, uwielbiam i już. Od tego roku mam nową alkoholową pasję, również pitą na ciepło, feuerzangenbowle. To jest podobne do grzanego wina tylko dużo pyszniejsze i bardziej aromatyczne. Nie wiem czemu ja tego wcześniej nie piłam, nie wiem też czemu nie wpadłam na to, że wino można podgrzewać w czajniczku z podgrzewaczem 😊. Ale i tak nic się nie równa z piciem feuerzangenbowle przy jarmarcznym ognisku, za każdym razem kusi mnie, żeby zabrać książkę. Powstrzymuje mnie obawa przed przyciąganiem uwagi bo sami rozumiecie, hałas, gwar, światęczna muzyka i głośne śmiechy a wśrod tego wszystkiego czytająca ja.
Zostaliśmy w Bremen do wieczora co nie było trudne w sytuacji, kiedy wieczór zapada przed szesnastą. W ciemności było jeszcze piękniej a ponieważ nie mam zdjęć musicie mi wierzyć na słowo. Nie od dzisiaj wszak wiadomo, że bożonarodzeniowe imprezy nabierają klimatu i magii gdy zapada zmrok.
Odwiedziłam w tym roku dwa jarmarki z czego ten mój miasteczkowy kilkakrotnie. Najcudowniejsze jest w tym wszystkim to, że on jeszcze trwa zatem możecie się domyślić, gdzie spędzę dzisiejszy wiczór. I jutrzejszy. W weekendy jest jeszcze fajniej bo są świąteczne koncerty które sprawiają, że jego atrakcyjność wskakuje kilka poziomów wyżej i teraz już sięga chmur.