Czterodniowa holenderska przygoda już za mną, przydał mi się ten przedłużony weekend jak nie wiem co, głównie do tego, żeby w spokoju postarzeć się o rok, chociaż lepiej brzmi " o rok wydorośleć ". Było raczej spokojnie i leniwie, jedynie w Amsterdamie pobiliśmy rekord kroków a do hotelu wracaliśmy grubo po północy. No ale wiadomo, że Amsterdam do siedzenia w jednym miejscu nadaje się średnio a poprzecinany kanałami szlak spacerowy motywuje do tego, żeby iść, iść i iść...No i żeby płynąć bo wody tutaj w bród aczkolwiek ja wolę własne nogi.
Jako pierwsze odwiedziliśmy Giethoorn, małe miasteczko słynące z tego, że praktycznie nie ma tutaj dróg, a i ulic niewiele. Do zdecydowanej większości domów prowadzi tylko jedna droga - wodą, gdzieniegdzie są też chodniki ale mam wrażenie, że to głównie z myślą o turystach. Ciekawa jest historia powstania tej osady, ciekawa i smutna, ale o niej napiszę więcej przy okazji pisania o Giethoorn.
Z Giethoorn pojechaliśmy do Amsterdamu i po zostawieniu rzeczy w hotelu od razu poszliśmy na spacer i tak sobie spacerowaliśmy aż nastała noc, i północ, i jeszcze trochę. Powiem Wam, że takich tłumów dawno nie widziałam, największe zagęszczenie ludności oczywiście na uliczkach świecących się na czerwono, gdzie też oczywiście poszliśmy gnani ciekawością. Chociaż ja osobiście wolę atrakcje innego typu to samolubną egoistką nie jestem, nie mogę myśleć tylko o sobie 😊.
Amsterdam jest fajowy o czym już kiedyś miałam okazję się przekonać, ale wtedy to był koniec grudnia i doznania były całkiem inne. W słońcu wszystko wygląda i ładniej, i ciekawej, to całkiem inna skala doznań.
Z Amsterdamu pojechaliśmy do Volendam, które szczerze mówiąc wygląda ciekawiej w internecie niż w rzeczywistości. Ale klimat ma fajny, takiej nadmorskiej rybackiej mieścinki, i serwują przepyszne owoce morza. Nawet teraz na samo wspomnienie pochłoniętego na obiad talerza przełykam ślinę.
Po Volendam z jednej strony nie było już nic, a z drugiej było wszystko to z czego Holandia słynie bo odwiedziliśmy dwa miejsca słynące z pięknych krajobrazów i z wiatraków. I było to doznanie niezapomniane bo w podobnym miejscu nie byłam nigdy wcześniej. Lubię wiatraki, chociaż nie tak jak Marta S., bo Ona to na ich punkcie ma hopla. Nie wierzycie? To zajrzyjcie
TUTAJ. Miałam szczęście poznać Martę kilka lat temu w Algarve, przyjaźnimy się, i teraz zawsze na widok wiatraka myślę o Niej ciepło. W Holandii myślałam niemal non stop.
Oryginalna holenderska zabudowa przywodzi trochę na myśl scenerię starego filmu albo park miniatur. Bardzo mi się podoba bo jest ładna, miła dla oka i trochę staroświecka a ja takie lubię.
Wszystko fajnie i ładnie w tej Holandii, ludzie mili, turystów sporo. Tylko kuchnia średnia ale ratowały nas owoce morza i restauracje serwujące kuchnię różnych krajów. I jeszcze sklepy z serami z możliwością degustacji, co osobiście uważamy za jedną z najfajniejszych turystycznych atrakcji tego kraju 😊. Przywieźliśmy sobie trochę sera do domu. Ale ale... nie skończyła się ta wycieczka happy endem bo zepsuł mi się aparat. Albo obiektyw. Dobrze, że już w dniu powrotu i podczas spaceru po ostatnim zaplanowanym miejscu, co uchroniło mnie przed zalaniem się łzami i robieniem scen 😉. Już kiedyś przytrafiło mi się coś takiego ale po jakimś czasie wszystko samo wróciło do normy, teraz też czekam na cud. Chociaż z drugiej strony ten aparat już swoje lata ma, sporo przeżył i świata przejechał i nie oszukujmy się, nie był zbyt dobrze traktowany. Już od jakiegoś czasu myślę o zmianie sprzętu i możliwe, że teraz będę do tego zmuszona. Czas pokaże.
A wiecie, że większość wiatraków z trzech ostatnich zdjęć jest zamieszkana? Ale jazda co? Mieszkać w wiatraku. Pamiętam, że w starym młynie mieszkał William Wharton i to tam powstało sporo z jego książek. Przymknijcie oko na niedoskonałości ostatnich zdjęć bo na szybko wszystko musiałam ustawiać manualnie a doświadczenie mam w tym średnie.
Dzisiaj leje i wieje, liście spadają z drzew, zatem jeśli Pani Jesień powoli przygotowuje się do zagoszczenia na dłużej, to ja się nie zgadzam. Nie, nie, nie. Absolutnie nie jest mile widziana.
Aha, i cieszę się, że doszły holenderskie widokówki. U niektórych już nawet wiszą nad kominkiem. I chociaż nadal ubolewam nad tymi zaginionymi z Jordanii to możliwość wysłania ich Wam z Amsterdamu trochę łagodzi ten żal.
Fajnych ostatnich dni sierpnia. Bawcie się dobrze codziennością.