Nie płacz, że coś się skończyło. Ciesz się, że Ci się to przytrafiło. ( G.G. Márquez )

piątek, 26 lipca 2019

Glückstadt w niepogodę.

Glückstadt miało być receptą na niepogodę i niedzielę spędzoną w domu na czekaniu na poniedziałek. Jak się okazuje pogodowe koło fortuny nieustannie kręci się "pod wiatr" i po słonecznym tygodniu zawsze przychodzi chłodny i smutny weekend - pamiętam to z młodości a tymczasem w dorosłym życiu nic się w tym względzie nie zmieniło.



O istnieniu tej mieścinki nie mieliśmy zielonego pojęcia. Wybraliśmy ją przypadkiem a na naszą decyzję w głównej mierze wpłynął fakt, że była niedaleko. Pół godziny pociągiem w zupełnie nam nieznanym kierunku. No ale jak się do południa siedzi w piżamie próbując rzucić klątwę ( to opcja dla tych nierzucających przekleństwami ) na pogodę  tak, żeby wyszło słońce to raczej nie ma szans na to, żeby wyruszyć gdzieś dalej.


Przyjechaliśmy do Glückstadt regionalnym pociągiem a byli i tacy, którzy przypłynęli tam jachtem, wykorzystując drogę morską jako jedną z zalet tego północnoniemieckiego miasta. Myślę, że fajnie byłoby też pojechać tam na rowerze bo okolica zielona i z siecią ścieżek rowerowych sprzyjających dwóm kółkom.



Lubię małe miasteczka a to dostało dodatkowy plus za kontakt z wodą. I za nazwę - Glück to po niemiecku szczęście. Byłam ciekawa co się kryje za tą tak dobrze wróżącą nazwą.



Pogoda nie sprzyjała spacerom, zdecydowanie tłoczniej było w restauracjach i kawiarniach, o czym przekonaliśmy się już po spacerze, szukając wolnego stolika. Było ciemno, deszczowo i mgliście, na szczęście niezbyt chłodno. Nasze zwiedzanie zaczęliśmy na deptaku bo tam akurat poprowadziło nas wyjście z dworca. Następnie kierowani zapachem wędzonych ryb poszliśmy wzdłuż Łaby, niestety źródła tego oszałamiającego zapachu nie udało nam się zlokalizować chociaż szliśmy z nastawieniem na konsumpcję, po drodze ustalając jakie ryby zjemy.


Ta mieścinka zaspokoi specyficzne gusta, turystów szukających większych wrażeń i lubiących jak jest gwarnie i głośno raczej nie powali na kolana. Ma specyficzny klimat małego miasta gdzie życie mieszkańców skupione jest w głównej mierze na małym rynku z widokiem na kościół, deptak i ulokowane na nim sklepy, kawiarnie i bary. To dobry kierunek dla szukających wyciszenia i spokoju.



Glückstadt jest niewielkie i bardzo klimatyczne, myślę, że przy sprzyjającej pogodzie na pewno lepiej widać jego urok. Zauważyliśmy całkiem sporo turystów w tym wielu przyjezdnych kamperami. Na mini uliczkach byliśmy praktycznie sami, było spokojnie i cicho a ja w spokoju mogłam napawać się architekturą jaką bardzo lubię.


Glückstadt leży nad Łabą a jego bliskość z wodą jest odczuwalna na każdym kroku, morskie i marynistyczne klimaty pojawiają się często i dodają miastu fajnego klimatu. Również wśród mieszkańców można zauważyć miłość do statków, kotwic, latarni morskich i ryb. Są częstą ozdobą parapetów, domów i drzwi.




Okiennice w różnych odcieniach morskości i sztuka na chodniku. Mieszkańcom nie brakuje fantazji ani dbałości o detale. Kolorowo, czysto, schludnie i przyjemnie. I nad wyraz spokojnie za sprawą niedzieli i aury.



Bardzo często spacerując takimi uliczkami ( których swoją drogą jestem wielką fanką ) mam wrażenie nierzeczywistości. Większość ulukowanych na niej domków wygląda jak z bajki, wszystko wydaje się mniejsze i niższe niż współcześnie panujące standardy. Czasami ciężko jest mi ogarnąć fakt, że przez te małe i kolorowe drzwi wychodzą i wchodzą ich mieszkańcy, wykonując tak mało bajkowe czynności jak zakupy czy praca.



Miasteczko jest stare i widać, że trochę nie chce iść z duchem czasu. Życie toczy się swoim rytmem, Ci zabiegani wybierają jako scenerię dla codzienności odrobinę większe miasta. Zdecydowana większość to stare domy, ładnie odnowione tak, by świetnie pasowały do otoczenia, w którym stoją. Widziałam też kilka takich zachowanych w swojej pierwotnej wersji.


Nie ma tutaj żadnych sławnych zabytków ani atrakcji znanych na pół regionu. Jest za to kilka cyklicznych imprez które corocznie sprawiają, że zagęszczenie ludności osiąga rzadko spotykany tutaj poziom. Odbywa się tutaj np. Święto Śledzia. Glückstadt ma w swojej turystycznej ofercie obietnicę wypoczynku i gwarancję fajnie i spokojnie spędzonego czasu. I chociaż wiem, że nie jest to miejsce dla turystów szukających wielkich wrażeń i niezapomnianych doznań, to dla mnie jest w sam raz. Odpoczęłam, powygłupiałam się, porobiłam trochę zdjęć i pozaglądałam ludziom w okna. Glücksadt przyniosło mi szczęście ratując przed domową, piżamową niedzielą.
A w poniedziałek znowu wyszło słońce...

wtorek, 16 lipca 2019

O lataniu. Wpis wysokich lotów.

Dzisiaj będzie o lataniu. Temat może nudny i przyziemny, aczkolwiek podniebny. Latać uwielbiam i zanim odbyłam swój pierwszy lot to wiedziałam, że w chmurach będę się dobrze czuła i że tam jest moje miejsce. Perspektywa każdej kolejnej podniebnej podróży napawa mnie radością i szczęściem i zanim zacznę cieszyć się urlopem to najpierw cieszę się drogą ku niemu.


Moim żywiołem jest powietrze. Uwielbiam być wysoko i patrzeć na wszystko z góry. Skoczyłam ze spadochronem i uwierzcie mi, że ani przez moment nie czułam strachu, tylko tak wielką radość i ekscytację, że na zdjęciach i filmie wyglądam jak szalona. I wiem, że na tym jednym skoku się nie skończy.




Jestem maniaczką robienia list - ale takich na papierze. Mam listę książek do przeczytania, filmów do obejrzenia, miejsc do odwiedzenia oraz planowanych wpisów na bloga ( no przecież! ). Mam tyle tych list, na różnych karteczkach i w różnych notesach, że chyba powinnam kiedyś zrobić listę moich list, żeby sobie ułatwić wśród nich rozeznanie. Nikogo zatem nie powinien dziwić fakt, że mam też listę lotów, które odbyłam ( aczkolwiek jak sama to teraz czytam, to ja faktycznie jestem dziwna, więc możecie się dziwić, bardzo proszę a nawet zachęcam ). Z tej listy wynika jasno, że leciałam 42 razy o ile niczego nie pominęłam i dobrze policzyłam ( a z tym u mnie raczej kiepsko ).

W dole Hiszpania.


Okolice Alicante.


Tutaj dokładnie nie wiem ale te zdjęcia zrobiłam podczas lotu z Alicante do Hamburga. Myślę, że to jest Francja.

Jestem jedną z tych, które za dodatkową opłatą wybierają sobie miejsce w samolocie - przy oknie, a jakże. Mało tego, ja muszę jeszcze siedzieć tak, żeby mi skrzydło nie przysłaniało widoków na świat. Podczas każdego lotu robię mnóstwo zdjęć i tak się cieszę ( i lotem, i zdjęciami ), że zapewne obserwujący mnie pasażerowie są przekonani, że lecę pierwszy raz.


Tajlandia. Chwilę przed lądowaniem w Phuket, podczas lotu z Kambodży.




Hiszpania.

 Tak się szczęśliwie składa, że wszystkie moje loty przebiegały spokojnie i bez zakłóceń. Raz wracałam do domu z lotniska bo odwołano nam lot i raz kołowałam nad Poznaniem i wylądować udało się dopiero podczas trzeciej, ostatniej próby. Problemem była mgła a pilot już nas uprzedził, że jeśli się nie uda wylądować to polecimy do Wrocławia, gdzie warunki były dobre. Opóźnień nawet nie zliczę ale po Europie latam najczęściej Ryan Air więc sami rozumiecie...Bardzo lubię moment startu i lądowania aczkolwiek po lądowaniu w Paryżu w grudniu 2017 miałam ochotę wracać do domu lądem. To było najgorsze lądowanie w moim życiu, już na płycie lotniska skakaliśmy raz na jednym raz na drugim kole, pootwierały się schowki na walizki a mi upadł na ziemię aparat który trzymałam na kolanach.


Świat widziany z nieba wydaje się odległy a widoki jakie czasami oferuje nierzeczywiste. Bardzo lubię patrzeć na szczyty gór, wstęgi błyszczących się w słońcu rzek, środkowoeuropejską szachownicę pól albo świat mieniący się kolorami jesiennych liści.



Widoki z samolotu zawsze mnie zachwycają i pomimo tego, że lecąc najczęściej czytam książkę to w sytuacji kiedy nie, zawsze patrzę przez okno. Można patrzeć się dwie godziny na chmury? No jasne.


U góry na zdjęciu Alpy i pamiętam, że podczas tego lotu mój zachwyt osiągnął apogeum. Od widzianych w dole ośnieżonych szczytów nie mogłam oderwać wzroku. Cieszę się, że miałam przy sobie lepszy obiektyw. W tej podróży zdałam sobie sprawę jakie to wysokie góry, niektóre miałam niewiele poniżej linii wzroku. Zrobiłam mnóstwo zdjęć i nieskromnie przyznam, że wszystkie mi się podobają.


Zdjęcie lecącego samolotu wykonane z lecącego samolotu. Zachwyca mnie ten kadr. I chociaż latam często i regularnie to za każdym razem wsiadając do samolotu albo widząc samolot podczas startu albo lądowania zdumiewa mnie fakt, że ta maszyna lata.


Podczas wybierania zdjęć do tego wpisu zaczęłam przeglądać przenośny dysk w poszukiwaniu tych najfajniejszych. Idąc alfabetycznie doszłam do S i jakież było moje zdumienie widząc folder "Samolot". Folder, który zapewne sama utworzyłam a o istnieniu którego zapomniałam. Niech to będzie kolejny dowód na moją samolotową fiksację - nawet zdjęcia z lotów musiałam mieć osobno. Przy okazji go sobie dzisiaj zaktualizowałam.


Świadomość bycia w przestworzach to naprawdę fajne uczucie.
 Takie zawieszenie gdzieś pomiędzy światem i niebem. Marzy mi się lot helikopterem bo widoki na pewno są niezapomniane. I balonem. A czasem, jak mi się wyobraźnia wymknie spod kontroli to sobie marzę jak to by było fajnie, gdyby linie lotnicze oferowały - dla chętnych rzecz jasna - możliwość spędzenia kilku minut w kokpicie z pilotami, w tym z opcją żeby usiąść na moment za sterami ( niech już nawet będzie to opcja dodatkowo płatna 😜 ).

Tymczasem odliczam już dni do kolejnego lotu, zostały 34 dni.

czwartek, 4 lipca 2019

Sintra ukrywa się wśród drzew

Podczas naszego wyjazdu Sintra zrobiła furorę. Z punktu na liście do ewentualnego pominięcia w planie zwiedzania stała się miejscem, w którym byłam przeszczęśliwa i z którego mam wiele pięknych wspomnień. Sporo turystów omija tę miejscowość skupiając się jedynie na dwóch najważniejszych zabytkach - Zamku Maurów i Pałacu Pena. Teraz, kiedy tam byłam i osobiście przekonałam się, jakie to fajne miasteczko, widzę jak bardzo jest dla Sintry krzywdzące takie traktowanie.



Za sprawą naprawdę niewielkiej starówki Sintra sprawia wrażenie niewielkiego miasta. Ale ma tyle uroku i fajnego klimatu, że mogłaby hojnie nimi obdarzyć kilka miast większych od siebie. Jest urocza, z wąskimi uliczkami pełnymi restauracji, kawiarni, sklepów z pamiątkami i z lokalnym rękodziełem. Największe i najbardziej znane zabytki Sintry znajdują się poza centrum, w miejscu, z którego świetnie widać miasto i okolicę z góry. Serce Sintry tętni swoim własnym, niespiesznym rytmem a jego najfajniejszą częścią są uliczki starówki, czyli w przypadku Sintry "staróweczki". Bo tutejsze stare miasto naprawdę jest niewielkie.


W internecie kilkakrotnie spotkałam się z opinią, że zwiedzając Portugalię Sintrę można pominąć. Myślę, że pisali to ci, którzy zwiedzili tylko wspomniane już przeze mnie pałac i zamek. Albo Ci, którzy oczekiwali od Sintry intensywnych wrażeń, zbliżonych np. do tych lizbońskich. Prawda jest taka, że Sintra jest cicha i spokojna, aczkolwiek na wąskich uliczkach można spotkać tłok.




Jedną z zalet Sintry jest jej wielkość - spokojnie wystarczy jeden dzień żeby zwiedzić i miasto, i jego najbardziej znane zabytki. I chociaż wiem, że to wydaje się mało uwierzcie mi, że Sintra nie da o sobie zapomnieć. W moje gusta miasteczko wpisuje się doskonale, w zupełności satysfakcjonują mnie spacery uliczkami takimi jak tu. Tak spędzony czas daje mi radość, świetnie wypoczywam, niezmiennie mam w sobie głód błądzenia siecią krętych, wąskich ulic.




Jednym z zabytków Sintry jest znajdujący się w centrum Pałac Narodowy. Kiedyś była to letnia rezydencja portugalskiej rodziny królewskiej, teraz mieści się tutaj muzeum historyczne. To oprócz zamku i pałacu jeden z najważniejszych zabytków miasta, przez nas podziwiana jedynie z zewnątrz. Teraz trochę żałuję bo w środku można zobaczyć m.in. pomieszczenia zdobione tradycyjnymi azulejos oraz kuchnię z oryginalnymi stożkowymi kominami, które widać na zdjęciach.



Stare miasto da się obejść w godzinę, i to jeszcze z przerwą na kawę i zakupy. Nie wiem czy kiedykolwiek spacerowałam po tak małej a tak bardzo zachwycającej klimatem starówce. Naprawdę jest miniaturowa a gwarantuje maksymalne zachwyty temu, kto się umie cieszyć z małych rzeczy.



Nasza ośmiodniowa portugalska majówka była zróżnicowana i różnorodna - były duże miasta, piękne widoki na Cabo da Roca, spotkanie z oceanem i zbieranie muszli. Sintra była jedyna w swoim rodzaju bo chociaż sama wydawała się uśpiona to pobudzała zmysły. I zachwycała w każdy możliwy sposób.


Uwielbiam domy takie jak te ze zdjęcia poniżej, w Sintrze mieliśmy przyjemność zatrzymać się w podobnym. Dużo takich tutaj, usytuowanych na porośniętych drzewami zboczach gór. I wszędzie prowadzą kręte drogi, najczęściej wąskie i przez to jednokierunkowe. Często też strome.


Na atrakcyjność Sintry wpływa również jej położenie. Otoczona bujną i soczyście zieloną roślinnością pasma górskiego Serra de Sintra zachwyca czystym i rześkim powietrzem. Bliskość oceanu dodaje Sintrze i okolicy kolorytu - miasteczko zatopione jest we wszystkich odcieniach zieleni. To jedno z moich portugalskich zaskoczeń - nie spodziewałam, że kraj jest taki zielony! Nastawiłam się na tereny znane mi z Hiszpanii a tymczasem nie mogłam wyjść z zachwytu jak było pięknie. Ciekawa jestem jak wygląda Portugalia centralna albo ta bliżej hiszpańskiej granicy. Bo blisko oceanu to wiadomo, że warunki sprzyjają bogatej roślinności i wszystko szybciej i ładniej rośnie.



Spędziliśmy w Sintrze prawie dobę ale myślę, że to wystarczy bo miejsce wydaje się być idealne właśnie na jednodniową wycieczkę. W dniu przyjazdu czasu starczyło nam jedynie na ulokowanie się w hostelu i krótki spacer w poszukiwaniu miejsca na kolację. To co zobaczyliśmy szukając restauracji, pomimo tego, że zapadła już noc, pozwoliło nam dostrzeć wyjątkowy urok Sintry. Następny dzień tylko to potwierdził.



Sintra jest niesamowicie przytulna i spokojna a przy pochmurnym niebie i porannej mgle jej magiczny klimat czuć chyba z jeszcze większą mocą. Idealna na jeden dzień ma w sobie coś takiego, że pozostawia ślad. Zostałam jej fanką i ciepło o niej myślę za każdym razem kiedy sobie przypomnę jak tam było fajnie.

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...