Wróciłam, jak zwykle z żalem i bez najmniejszych chęci. Zanim jednak zacznę pisać poematy jak było pięknie, cudnie i wyjątkowo, chciałabym serdecznie podziękować za wszystkie dobre słowa i życzenia, zarówno te dotyczące urlopu jak też urodzinowe. To bardzo miłe, że znaleźliście chwilę na to, aby mi dobrze życzyć.
Przez ostatnie dni budziłam się widząc góry i widząc góry zasypiałam. Teraz z tych wspomnień czerpię energię na powrót do codzienności i zwykłego życia, które w porównaniu z urlopem wydaje się jakoś mało ekscytujące.
Miałam urlopowe poranne rytuały. Dzień zaczynałam klęcząc na łóżku wpatrzona w szczyty Tatr wyłaniające się z chmur i porannej mgły w tempie zbliżonym do tego, w jakim stygła mi pierwsza herbata. Budziłam się między 6 a 7 tak jakby podświadomość specjalnie budziła mnie po to, żebym niczego z tego porannego spektaklu nie przegapiła.
Fajna była świadomość tego, że niczego nie musimy a perspektywa kolejnego wieczoru przebimbanego na leżeniu w trawie ( ale z widokiem na góry ) to najlepszy możliwy plan. Po całodniowej wędrówce była to zasłużona nagroda.
Zanim wyruszaliśmy na górski szlak witałam się z owcami sąsiadów, ich rozkoszne mordki domagały się pieszczot prześcigając się w wyścigu do moich dłoni. I chociaż nie potrzebowały dodatkowej zachęty bo podchodziły reagując na zwykłe cmokanie to zawsze dostawały ode mnie na śniadanie solidną porcję świeżo zerwanej koniczyny.
Są tacy, którzy twierdzą, że jesteś tym co jesz, zatem śmiało możecie mówić do mnie oscypku. Już pierwszego dnia urlopu postanowiłam jeść minimum dwa oscypki dziennie i z apetytem się tego trzymałam. Na nazwisko miałam na urlopie Kwaśnica-Żurek bo to przez niemal cały pobyt było pierwsze kolacyjne danie w naszej ulubionej "karcmie". Nawet ostatniego dnia żartowałam z kelnerem, że przed wyjazdem podjedziemy cysterną żeby zabrać żurek ze sobą. Takiego pysznego w życiu nie jadłam i wszystkim wokół polecałam.
Przypomniałam sobie jak cudownie jest wędrować po górach i patrzeć na świat z wysoka, usatysfakcjonowana wędrówką która doprowadziła mnie na sam szczyt. Ile radości dają rozmowy z ludźmi spotykanymi po drodze i ile motywacji słowa nieznajomych, że nawet najbardziej doświadczeni miewają kryzysy. Herbata z widokiem na góry smakuje przewyśmienicie a zagryzana kanapką i pomidorem zasługuje na gwiazdkę Michelin.
Kiedyś bywałam w górach regularnie, mam na swoim koncie najwyższe i najbardziej znane polskie szczyty, niestety ostatnio częściej wybierałam trochę odmienne krajobrazowo kierunki. Żałuję i sama sobie obiecuję, że wrócę w Tatry niebawem. Serce znów szybciej bije na myśl o byciu w drodze w górę a po niej w drodze w dół.
Góry mają wielką moc. Najpierw motywują do wędrówki na szczyt a później, już tam na górze ale również i po drodze wielokrotnie zatrzymują w pół kroku i widokami, jakie oferują, zatrzymują czas.
Zazdroszczę wszystkim Wam mającym swoje urlopy przed sobą i życzę wszystkim żeby było najpiękniej jak się da. Ja na swój kolejny wyjazd muszę czekać miesiąc ale póki co nie mam zbyt dużej wiary w to, że dojdzie do skutku. Miniony rok okradł mnie ze złudzeń. Ten wyjazd miał się odbyć w marcu ubiegłego roku ale przez covidowy cyrk przekładany był już przez organizatora cztery razy. Nie zdziwiłabym się zbytnio na wiadomość o tym piątym, zdecydowanie bardziej zaskoczyłaby mnie wiadomość, że jednak jedziemy. Czas pokaże a w międzyczasie puszczę sobie płytę ulubionego francuskiego piosenkarza wyobrażając sobie, że wyjazd jednak doszedł do skutku i słucham Go na żywo. Przyda mi się taka francuskojęzyczna motywacja do sprzątania, prania i podlewania kwiatów. Witaj szara codzienności, nie będę ukrywać, że w ogóle nie tęskniłam.