Nie płacz, że coś się skończyło. Ciesz się, że Ci się to przytrafiło. ( G.G. Márquez )

środa, 25 sierpnia 2021

Urlop najlepszy pod słońcem.

 Wróciłam, jak zwykle z żalem i bez najmniejszych chęci. Zanim jednak zacznę pisać poematy jak było pięknie, cudnie i wyjątkowo, chciałabym serdecznie podziękować za wszystkie dobre słowa i życzenia, zarówno te dotyczące urlopu jak też urodzinowe. To bardzo miłe, że znaleźliście chwilę na to, aby mi dobrze życzyć.


Przez ostatnie dni budziłam się widząc góry i widząc góry zasypiałam. Teraz z tych wspomnień czerpię energię na powrót do codzienności i zwykłego życia, które w porównaniu z urlopem wydaje się jakoś mało ekscytujące.

Miałam urlopowe poranne rytuały. Dzień zaczynałam klęcząc na łóżku wpatrzona w szczyty Tatr wyłaniające się z chmur i porannej mgły w tempie zbliżonym do tego, w jakim stygła mi pierwsza herbata. Budziłam się między 6 a 7 tak jakby podświadomość specjalnie budziła mnie po to, żebym niczego z tego porannego spektaklu nie przegapiła.

Fajna była świadomość tego, że niczego nie musimy a perspektywa kolejnego wieczoru przebimbanego na leżeniu w trawie ( ale z widokiem na góry ) to najlepszy możliwy plan. Po całodniowej wędrówce była to zasłużona nagroda.

Zanim wyruszaliśmy na górski szlak witałam się z owcami sąsiadów, ich rozkoszne mordki domagały się pieszczot prześcigając się w wyścigu do moich dłoni. I chociaż nie potrzebowały dodatkowej zachęty bo podchodziły reagując na zwykłe cmokanie to zawsze dostawały ode mnie na śniadanie solidną porcję świeżo zerwanej koniczyny.

Są tacy, którzy twierdzą, że jesteś tym co jesz, zatem śmiało możecie mówić do mnie oscypku. Już pierwszego dnia urlopu postanowiłam jeść minimum dwa oscypki dziennie i z apetytem się tego trzymałam. Na nazwisko miałam na urlopie Kwaśnica-Żurek bo to przez niemal cały pobyt było pierwsze kolacyjne danie w naszej ulubionej "karcmie". Nawet ostatniego dnia żartowałam z kelnerem, że przed wyjazdem podjedziemy cysterną żeby zabrać żurek ze sobą. Takiego pysznego w życiu nie jadłam i wszystkim wokół polecałam.

Przypomniałam sobie jak cudownie jest wędrować po górach i patrzeć na świat z wysoka, usatysfakcjonowana wędrówką która doprowadziła mnie na sam szczyt. Ile radości dają rozmowy z ludźmi spotykanymi po drodze i ile motywacji słowa nieznajomych, że nawet najbardziej doświadczeni miewają kryzysy. Herbata z widokiem na góry smakuje przewyśmienicie a zagryzana kanapką i pomidorem zasługuje na gwiazdkę Michelin.

Kiedyś bywałam w górach regularnie, mam na swoim koncie najwyższe i najbardziej znane polskie szczyty, niestety ostatnio częściej wybierałam trochę odmienne krajobrazowo kierunki. Żałuję i sama sobie obiecuję, że wrócę w Tatry niebawem. Serce znów szybciej bije na myśl o byciu w drodze w górę a po niej w drodze w dół.

Góry mają wielką moc. Najpierw motywują do wędrówki na szczyt a później, już tam na górze ale również i po drodze wielokrotnie zatrzymują w pół kroku i widokami, jakie oferują, zatrzymują czas.

Zazdroszczę wszystkim Wam mającym swoje urlopy przed sobą i życzę wszystkim żeby było najpiękniej jak się da. Ja na swój kolejny wyjazd muszę czekać miesiąc ale póki co nie mam zbyt dużej wiary w to, że dojdzie do skutku. Miniony rok okradł mnie ze złudzeń. Ten wyjazd miał się odbyć w marcu ubiegłego roku ale przez covidowy cyrk przekładany był już przez organizatora cztery razy. Nie zdziwiłabym się zbytnio na wiadomość o tym piątym, zdecydowanie bardziej zaskoczyłaby mnie wiadomość, że jednak jedziemy. Czas pokaże a w międzyczasie puszczę sobie płytę ulubionego francuskiego piosenkarza wyobrażając sobie, że wyjazd jednak doszedł do skutku i słucham Go na żywo. Przyda mi się taka francuskojęzyczna motywacja do sprzątania, prania i podlewania kwiatów. Witaj szara codzienności, nie będę ukrywać, że w ogóle nie tęskniłam.

czwartek, 12 sierpnia 2021

A jutro znowu pójdziemy nad rzekę...

 Wczoraj pierwszy raz poczułam, że zbliża się jesień. Idąc do pracy wyszłam z domu prosto w mglisty i rzeźki poranek i chociaż po całonocnym deszczu powietrze pachniało świeżo i cudnie, to jednak już trochę jesiennie. Psychicznie, mentalnie i duchowo nie jestem na tę jesień gotowa, nie chcę chować na tyły szafy sukienek i koszulek, nosić skarpet i długich spodni. Nie i koniec. Przygniata mnie do ziemi perpektywa grubszych kurtek i szalików, wychodzenia do domu w ciemności i ciemnych do domu powrotów. Jasne i słoneczne poranki powinny trwać wiecznie, przecież nie ma żadnego ważnego powodu żeby tak nie było. Gdyby to było możliwe to w tej kwestii złożyłabym do Świata zażalenie.

Zanim jednak ta jesień nadejdzie to czeka mnie wiele dobrego, jak chociażby rozpoczęty dzisiaj urlopik, na który czekałam chyba od maja. Nawet ta zbliżająca się jesień nie jest w stanie zepsuć mi humoru, co prawda jak wrócę to będzie już końcówka sierpnia ale przecież może się okazać, że wrzesień będzie ciepły i piękny i mile mnie zaskoczy.


Korzystając z ciepłych dni i przyjemnych wieczorów regularnie jeździmy nad Łabę. Kiedyś jadąc tam na rowerze odkryłam zachwycające miejscówki i teraz bywamy tam regularnie, chociażby tylko po to, żeby popatrzeć na rzekę, owce i bezkres nieba. Takie spokojne wieczory to balsam dla duszy po całym zapracowanym dniu, chociaż bywało i tak, że musieliśmy w ulewie biec do samochodu.


Przypływy, odpływy, plaże i szeroka wstęga rzeki, która przy odpowiednim ustawieniu się przypomina morze. Całkiem przypadkowo odkryłam nam nasze już teraz ulubione miejsca. I to nic, że musimy tam trochę dojechać samochodem, dla tego kawałka końca świata warto nawet nadłożyć drogi.



Zdradzę Wam w sekrecie, że na końcu świata, nad samą rzeką znajduje się wioska jak ze snu, spokojna, zadbana i klimatyczna. Kiedyś pojadę tam zrobić zdjęcia bo teraz za każdym razem się przymierzam a zamiast tego wolę sobie iść spokojnie wtapiając się w otoczenie. Tak jakbym się bała, że robiąc zdjęcia pozbawię to magiczne miejsce uroku i czaru. A jest naprawdę wyjątkowe do tego stopnia, że tęsknię za nim w te wieczory kiedy tam nie bywamy.



Mam hopla na punkcie nieba i chmur i nie dość, że to jest nieuleczalne to jeszcze postępuję z wiekiem. Zdaję sobie sprawę, że sporo osób na tych zdjęciach nie widzi nic a ja widzę podniebne cuda!



Dużo przyjemniej jest pożegnać dzień w miejscu, gdzie rzeka łączy się z niebem a tę więź dzieli jedynie cienka ale miła dla oka linia horyzontu.


Zostawiam Was z tym wpisem żebyście za bardzo za mną nie tęsknili. Najbliższe dni prezentują się szalenie ciekawie , a przynajmniej taki jest plan. Lista przyjemności jest długa i wszystko mam w głowie zapisane pogrubioną czcionką - i góralskie wesele, i moje urodziny dzień po nim, i wędrówki po górach, i czytanie, i jedzeniowe przyjemności, i leniwe poranki i z czystym sumieniem marnotrawienie czasu na robienie nic.

wtorek, 3 sierpnia 2021

Ciągle iść.

 Ten sezon wakacyjny mnie wykończy 😀. Nie narzekam bo zdecydowanie wolę to niż pół roku bezczynności, nawet jeśli po powrocie do domu nie czuję nóg, mózg paruje ( bynajmniej nie od słońca ) a ja do balkonowego hamaka doczołguję się resztką sił. Jestem przekonana, że kiedy już się w tym hamaku usadowię to moje westchnienie ulgi słychać na całym osiedlu.

Czasami, czyli codziennie, potrzebuję silnej motywacji, żeby wstać z łóżka. Teraz przy życiu trzyma mnie myśl, że za tydzień w piątek ruszamy na urlop do Polski, gdzie czeka szereg atrakcji, wśród nich góralskie wesele, a po północy moje urodziny. Cieszę się też na długą podróż samochodem bo relaksuje mnie to zarówno kiedy występuję w roli kierowcy jak i pasażera. Lubię być w trasie, zatrzymywać się na pikniki i rozprostowanie nóg. Czeka nas 10 godzin w podróży. Po powrocie z Polski w pracy powinno być już z górki bo skończą się szkolne wakacje a z dorosłymi jest zawsze trochę spokojniej. Czyli w skrócie - muszę dotrwać do następnej środy, ostatniego dnia w robocie 😄.


Wczoraj pani kasjerka w spożywczym powiedziała mi na odchodne "miłego weekendu", odpowiedziałam, że nie tak szybko bo mamy poniedziałek. Uśmiałyśmy się a mnie pocieszyła myśl, że nie tylko ja żyję od weekendu do weekendu, chociaż następny weekend mam pracujący. No ale później URLOPUŃCIO!


Zanim jednak to nastąpi otulę Was śródziemnomorskim błękitem, hiszpańskim słońcem i rozgrzaną nim roślinnością. Podczas niedawnego urlopu przedeptałam kilka ścieżek a wybór miałam zacny. Dwa razy szłam wzdłuż wybrzeża Costa Blanca, raz na północ a raz na południe Hiszpanii. Przeszłam kolejno 15 i 13 km, w czasie kiedy niemąż spędzał czas z kolegami. Powiem Wam szczerze, że dla mnie nie są to jakieś wyczyny a już w ogóle idąc nad samą wodą wysiłku nie czułam żadnego. Nogi niosły mnie same napędzane siłą radości i pięknych widoków. Ale jak wieczorem spotykaliśmy się ze znajomymi na grillu albo gdzieś w restauracji na kolacji i im o tych spacerach opowiadałam, to zawsze ich zdumiewałam. Dzisiaj o tych spacerach przypominają mi wspomnienia, zdjęcia i ciekawy od sandałów wzór opalenizny na stopach.


Miałam dylematy czy iść, czy siedzieć i patrzeć, czy zatrzymać się na zimne winko i cieszyć życiem, zatem robiłam wszystko z wcześniej wymienionych, sprawiedliwie i po równo. Covidiotyzm sprawił, że powoli zapominałam jaką frajdę dają nadmorskie spacery, w kraju gdzie prawie zawsze świeci słońce, owoce są słodkie jak miód, wybór oliwek niemożliwy do ogarnięcia dla takiego oliwkożercy jak ja a ludzie są mili z natury i jeszcze bardziej niż ja rozgadani, bo do rozpoczęcia długiej rozmowy wystarczy zwykłe hola wypowiedziane podczas mijania się na ścieżce.




Ten spacer to była czysta przyjemność sama w sobie, już sam fakt, że mogę sobie iść niczym nieograniczona dodawał energii i sił. I skrzydeł. W życiu jestem raczej marzycielką i często muszę wkładać mnóstwo wysiłku w to, żeby twardo stać na nogach. Co innego na tych nogach iść - mogłabym tak nawet na koniec świata...No a przynajmniej do czasu, aż się nie ściemni albo nie zabłądzę, bo z orientacją w terenie bywa u mnie różnie😉. 



Selfie na skałach, słońce mi zrobiło.


A jak Wam mija lato?
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...