Nie płacz, że coś się skończyło. Ciesz się, że Ci się to przytrafiło. ( G.G. Márquez )

czwartek, 27 września 2018

Kambodża. Niezapomniane chwile wśród murów świątyń.

To była najważniejsza podróż w moim życiu bo najbardziej wyczekiwana. Marzyłam o niej latami, latami też w nią wątpiłam. Myśl o podróży do Kambodży towarzyszyła mi od lat a jako dziecko wyobrażałam sobie, że jak już będę duża to pierwszym moim objawem dorosłości będzie zobaczenie Angkor Wat. Dorosła jestem od dawna, duża już raczej nie będę. Jak widać realizacja największego z podróżniczych marzeń wymagała czasu - dni, miesięcy i lat będących na zmianę planowaniem, gdybaniem i zwątpieniem. Marzenie o Kambodży dawało o sobie znać z różną częstotliwością i mocą ale z największymi marzeniami chyba tak już jest.


I chociaż wszystko okazało się szalenie łatwe to nie mam do siebie ani krzty żalu czy pretensji, że tyle czekałam. Wierzę w to, że był jakiś sens w tym czekaniu a 15 kwietnia to był czas idealny i mi przeznaczony. Tego dnia zmieniło się wszystko a Angkor Wat nie był już największym marzeniem. Stał się jednym z najpiękniejszych wspomnień.




Zwiedzałam Angkor Wat niespiesznie, ciesząc się chwilą i każdym z tych trzech dni jak najważniejszym świętem. Chciałam dostrzec jak najwięcej i jak najwięcej zapamiętać. Miejsce jest naprawdę niesamowite i jak dla mnie magiczne. Wiem, że są tacy którzy zwiedzanie świątyń ograniczyli tylko to Angkor Wat - tej najbardziej znanej, z charakterystycznymi kopułami przypominającymi szyszki lub karczochy. To właśnie ona znajduje się na fladze Kambodży i chyba w każdym folderze turystycznym. A tymczasem Angkor Wat to dużo więcej - Ta Prohm
 ( spokój tego miejsca zakłóciła Lara Croft ) ze znanym chyba wszystkim charakterystycznym drzewem, którego odnóża spływają po jednym z murów, Bayon ( chyba moja ulubiona ), Phnom Bakheng czy Taras Słoni. Oprócz tego na Angkor składają się mniejsze i mniej znane kompleksy świątyń. Nie są tak popularne wśród turystów i dociera do nich mało kto. Teraz jak wiem to wszystko nie mogę uwierzyć, że można być w Angkor Wat jeden dzień.




Na nasze szczęście nie sprawdziła się opinia z tłumami turystów i wiecznym tłokiem. Owszem, miejsce przyciąga tłumy z całego świata ale najwięcej turystów było z samego rana, zaraz po wschodzie słońca. Możliwe, że uratował nas fakt że byliśmy praktycznie pod koniec sezonu turystycznego. Nie bez znaczenia jest to, że lubię chodzić swoimi ścieżkami - uwierzcie mi że wystarczyło zejść z głównego szlaku, którym szli wszyscy żeby mieć Angkor Wat tylko dla siebie, w otoczeniu spokoju i ciszy. To w takich momentach właśnie zdawałam sobie sprawę gdzie jestem i że rzeczywistość dzieje się naprawdę. A co było w tym najfajniejsze i najpiękniejsze? Mój w niej udział.




Angkor Wat jako ta świątynia najbardziej znana cieszy się największą popularnością i tam panuje największy tłok. Kolejka była też do Tomb Raider Tree ale wszystko szło sprawnie, każdy czekał na swoją kolej, nikt nikogo nie poganiał ale za to każdy każdemu robił zdjęcie.



Każdy kierowca tuk-tuka ma na wyposażeniu mapę z planem świątyń i największą wiedzę na temat tego jaką trasę obrać żeby wszystko było po drodze. Polecam zdać się na ich wiedzę i doświadczenie, miałam swój plan zwiedzania ale szybko skapitulowałam widząc jego bezsens i wieczne zataczanie kół.




W okresie panowania Czerwonych Khmerów ( 1975-1979 ) wiele świątyń zostało zniszczonych albo podupadło. W wielu miejscach trasa wiedzie przez leżące na ziemi kamienie lub kawałki murów a ściany lub wejścia podtrzymują rusztowania lub stropy. Wszyscy mają nadzieję, że skoro Angkor przetrwał wieki to z pomocą i ingerencją ( tą w dobrej wierze ) człowieka uda się zatrzymać czas.


Kompleks Angkoru to jedno z największych osiągnięć architektonicznych w historii ludzkości. Co prawda do dnia dzisiejszego przetrwały tylko ceglane i kamienne świątynie ale i tak to co zostało jest arcydziełem. I chociaż stojąc wśród murów widać upływ czasu to nie mogę pojąć jaki to jest kawał historii. Patrząc na to wszystko człowiek sam z siebie chce okazać temu miejscu szacunek.


W 1992 r. Angkor Wat został wpisany na listę Światowego Dziedzictwa Kulturalnego i Przyrodniczego UNESCO. 


Nasz tuk-tuk driver. Zawsze kiedy wracaliśmy ze zwiedzania świątyń spał a nam było żal go budzić więc grzecznie czekaliśmy. Woził nas przez trzy dni zwiedzania Angkor Wat, dużo przed umówionym czasem czekał przed hostelem  a że tempo zwiedzania mieliśmy wolniutkie to przesypiał w ciągu dnia sporo. Była to podróż moich marzeń i praktykowałam celebrowanie chwil. Chciałam wszystko zapamiętać żeby później karmić się tymi wspomnieniami i przywoływać je utrwalonymi fragmentami w gorsze dni. Kiedy mam spadek formy, zaczyna dawać o sobie znać jesienna rozlazłość i smutna nostalgia, wspomnienia z lepszych dni podnoszą na duchu. Razem z ciepłą herbatą, kocem i kimś bliskim obok stanowią niezbędny jesienny zestaw ratunkowy.


Momentami patrzę na te zdjęcia i nadal nie wierzę...


sobota, 22 września 2018

Schwerin. Baśniowy zamek na wyspie.

Dzisiaj "otworzyłam sezon" na skarpety, ciepłe kapcie i domowe ciuchy, w które wskoczyłam zaraz po przyjściu z pracy czyli ok 16-stej. Plany na piątek mam domowe a te na weekend też nie jawią się jako fala ekscytacji. I może dziwnie to zabrzmi ale o takim weekendzie marzyłam i na taki czekałam. Myśl, że plany na dwa najbliższe dni to dres, książka i puzzle napawa mnie szczęściem bezbrzeżnym. Chyba sobie nawet z tej radości grzańca zrobię skoro za oknem szaro, ciemno, mokro i wietrznie.


Wraz z jesienią pojawia się u mnie większy niż w inne pory roku zapał do regularnego pisania. Tak jak jesień i pierwsze zimne dni osłabiają siły witalne ( zwłaszcza po takim lecie jak to przepiękne, tegoroczne! ) tak wzmacniają moją wiarę w radosną twórczość i upewniają w przekonaniu, że blogowanie jest fajne. Bardzo lubię czytać relacje z podróży i poznawać miejsca, o których istnieniu nie wiedziałam. Do dzisiaj jednak nie zdawałam sobie sprawy ile radości może dać czytanie własnego bloga i jaka to skarbnica wspomnień. Chyba godzinę spędziłam czytając własne wspomnienia z różnych miejsc i - nieskromnie przyznać muszę - że świetnie się bawiłam. Ta godzina dała mi też potężny zastrzyk motywacji oraz jednego wiernego czytelnika więcej - siebie samą.



Dzień, w którym odwiedziłam zamek w niemieckim mieście Schwerin był chyba tak samo wietrzny i deszczowy jak ten dzisiejszy. Z tą różnicą, że to był kwiecień. A żeby było bardziej precyzyjnie - kwiecień ubiegłego roku ( niech żyje blogowanie "na bieżąco" ). Znałam ten zamek z internetu a także z niemieckiej monety 2€.


Neorenesansowy zamek usytuowany na malowniczej wyspie jest najcenniejszym zabytkiem Schwerin i jednym z najważniejszych w północnych Niemczech.



Zamek zbudowany jest na wyspie w centrum miasta Schwerin. Przez długi czas był rezydencją książąt meklemburskich a obecnie jest siedzibą parlamentu Meklemburgii - Pomorza Przedniego. Ponadto znajduje się tutaj Muzeum Zamkowe z bogatą kolekcją dzieł sztuki. Nie jestem zbyt wielką miłośniczką muzeów, nie znam się na dziełach sztuki a ze znanych malarzy rozpoznam niewielu i to jeszcze tych najbardziej znanych. Z powodów wcześniej wymienionych nie weszliśmy do zamku ale warto wspomnieć, że kupno biletu daje możliwość zwiedzenia również renesansowej kaplicy zamkowej, Sali Tronowej, komnat mieszkalnych oraz sal reprezentacyjnych.





Muszę przyznać, że chyba nawet bardziej od samego zamku zachwyciło mnie jego położenie oraz ogród, którym jest otoczony. Przy bardziej sprzyjającej pogodzie spacer wokół zamku i brzegiem jeziora na pewno jest okazją do licznych zachwytów gdyż zamek posiada aż sześć różnych fasad. Wiosną i latem ogród kwitnie i zieleń jest bardziej soczysta. Podczas naszego krótkiego pobytu pogoda pokazała co potrafi i jak bardzo może być zmienna. Był deszcz, po czym ten sam wiatr który kazał zakładać kaptury i zapinać się pod szyję rozgonił chmury i wyszło piękne słońce. Nie na długo jednak aczkolwiek na tyle, żeby się przekonać, że w słoneczny i bezchmurny dzień zamek wygląda bajkowo a woda w jeziorze ma piękną, niebieskozieloną barwę.




Żałuję, że podczas naszego pobytu było szaro i zimno. Co prawda od trzech tygodni trwała już kalendarzowa wiosna no ale niestety w dniu naszego pobytu w Schwerin aura nie sprzyjała niespiesznym spacerom. Zdążyłam jednak dostrzec i docenić kilka rzeczy - z ogrodu rozciągają się przepiękne widoki na okolicę i sam zamek. 


W pałacowym ogrodzie na brzegu Jeziora Szwerińskiego znajdują się liczne posągi, rzeźby i ruiny imitujące te greckie oraz pawilony, altany i szklarnie. I zwodzony most. Teren parku i ogrodu jest spory i z pewnością jest to fajne miejsce na spacer. Mam po wizycie w Schwerin uczucie niedosytu, a tego bardzo nie lubię, gdyż deszcz skutecznie pokrzyżował nam plany na ten dzień i spaceru po parku praktycznie nie było. Był za to spacer po mieście bo akurat jak zregenerowaliśmy siły i ogrzaliśmy się w restauracji, wyszło piękne słońce.



Baśniowy zamek znajduje się w równie baśniowym mieście. Stara część Schwerin mogłaby być scenerią do jednej z pięknych baśni. Zawsze jak jestem w miasteczkach takie jak to codzienność wydaje mi się mało rzeczywista. Nasz spacer ograniczyliśmy do starszej części Schwerin ale uwielbiam taką architekturę a "zwykłe" mieszkalne bloki i kamienice widuję na co dzień więc nie cieszą mnie aż tak bardzo. Informacja dla turystów bardziej ambitnych niż my - Schwerin to nie tylko kolorowe domki ale również gotycka katedra, dwa kościoły, zabytkowy ratusz oraz hala targowa z XVIII w. Jest co zwiedzać.





Opuszczaliśmy Schwerin żegnani widokiem zamku. Kolejny raz na moment dosłownie wyszło słońce a nam ukazał się ten bajkowy zamek w pełnej krasie, z tłem w niebieskich barwach. Deszcz trochę plątał nam plany przez cały dzień ale przecież mogło być gorzej i lać bez przerwy. Mimo wszystko pogoda nie sprzyjała tylko momentami a nam udało się tak wykorzystać przerwy między deszczem, żeby z tego dnia czerpać jak najwięcej. Od razu mi się sylwestrowy Paryż przypomniał - tam było podobnie, z tą różnicą, że nie było słońca. Wiem, że wszystko zależy od naszego nastawienia ale ciężko pałać entuzjazmem kiedy ciągle leje. 


Nasz dzień w Schwerin, pomimo że był deszczowy, to jednak przeplatany jaśniejszymi momentami. Pamiętam, że byłam zaskoczona jak szybko potrafi zmieniać się pogoda i jak bardzo ekstremalnie. Do czterech pór roku brakowało nam tylko opadów śniegu.

środa, 12 września 2018

Ryga. Sześć godzin w stolicy Łotwy.

Stolica Łotwy urzekła mnie od pierwszego wrażenia chociaż jeśli mam być szczera i dokładna to w pierwszym momencie zszokowała cenami za uliczne parkingi. Nawet jak już udało nam się znaleźć tani parking podziemny to i tak było to jedno z naszych najdroższych parkowań w historii. 5 euro za godzinę to naprawdę lekka przesada, możliwe że gdzieś na obrzeżach miasta jest taniej ale my nie mieliśmy czasu ani na szukanie ani na przemieszczanie się miejskimi autobusami. Pozostawało tylko mieć nadzieję, że Ryga jest tego warta ale jak się póżniej okazało - była.


Do Rygi wybraliśmy się samochodem z Litwy, podróż zajęła nam trochę ponad 3 godziny. Wakacyjny grafik mieliśmy napięty i już w momencie planowania wyjazdu do Rygi było wiadomo, że będziemy mogli poświęcić jej jeden dzień co po odjęciu czasu na dojazd i powrót dało niecałe 6 godzin. Mało, ale w takich sytuacjach zawsze się pocieszam, że mało to i tak więcej niż nic.


Ryga słynie przede wszystkim ze swojego pięknego starego miasta wpisanego na listę światowego dziedzictwa kulturowego UNESCO. Kolorowe kamienice, brukowane uliczki w których śmiech echem odbija się od ścian, gołębie, uliczne kawiarenki, galerie sztuki i różnorodne restauracje i kawiarnie - takie właśnie jest turystyczne i artystyczne serce miasta.


Jednym z najważniejszych zabytków Rygi jest Katedra Najświętszej Marii Panny. Łączy w sobie styl romański z gotykiem, w okresie reformacji stała się własnością kościoła protestanckiego i tak jest do dziś. 


Ryga to miasto "gołębie" co pewnie nikogo nie zdziwi gdyż większość starych europejskich stolic taka jest. Tam gdzie są stare kamienice i ulice kryte brukiem muszą być też i gołębie. I zawsze znajdzie się też dobra dusza żywicielka i ta trochę gorsza zwracająca jej uwagę. Typowa taka scena u góry, łatwo się domyślić kto jest kto.


Dom Czarnogłowych to jeden z najbardziej charakterystycznych budynków miasta, występuje na wielu widokówkach, magnesach i pamiątkach. Po jego zbudowaniu w XIV w. był siedzibą stowarzyszenia skupiającego bogatych kupców pochodzenia niemieckiego. Jak się dobrze przyjrzycie to na jego fasadzie widać cztery posągi: Merkurego - boga kupców i handlu, Neptuna - boga mórz i oceanów oraz dwa posągi mające symbolizować Zgodę i Pokój.




Charakterystyczna dla starych europejskich miast plątanina wąskich ulic zachwyca i przyciąga uwagę detalami. Ryga to miasto gdzie w zgodzie i harmonii koegzystuje ze sobą odpadający tynk i kolorowe okiennice, surowa cegła z ciepłym kolorem drzwi, szara ściana z parapetem pełnym zielonych roślin. Uwagę przykuwają stare szyldy i stylowe uliczne latarnie, chociaż była też i ulica rozświetlona wielkimi gwiazdami. 



Ten budynek z lewej strony na zdjęciu poniżej znajduje się w czołówce moich ulubionych kamienic - to najbardziej oryginalny i kolorowy budynek w Rydze. Cała Ryga, a przynajmniej jej starówka przywołuje mi na myśl - nie wiedzieć czemu - Boże Narodzenie. Widzę ulicę rozświetloną świątecznym blaskiem, spadające z nieba płatki śniegu delikatne niczym puch a w oknach rodziny zgromadzone przy świątecznym stole. Wizja bożonarodzeniowej Rygi towarzyszyła mi przez cały czas co dziwi tym bardziej, że była upalna końcówka sierpnia. I teraz marzę o tym, żeby pojechać do Rygi raz jeszcze, zimą, i przekonać się czy ta moja wyobrażona bajkowa sceneria "dzieje" się tam naprawdę w czasie Świąt.


Ryga jest ładna, czysta i zadbana. Nie byłam zaskoczona ilością turystów i różnorodnością języków jakie można było usłyszeć spacerując. To miasto, które ma swój klimat a pisząc swój mam na myśli mój - Ryga to miasto zdecydowanie w moim stylu a jej urok doceni każdy fan wąskich ulic, bruku i kolorowej architektury.




Na jednej z wąskich uliczek znajdują się trzy przytulone do siebie średniowieczne kamienice - Trzej Bracia. Pomimo tego, że znajdują się w każdym przewodniku i są zaznaczone na każdej mapie to trafiliśmy do nich dopiero za drugim razem. Może dlatego że spodziewaliśmy się bogato zdobionych kamienic a Trzej Bracia to kolorowe domki wyglądające jak ze scenerii bożonarodzeniowej baśni. Kiedyś były zwykłymi czynszowymi domami mieszkalnymi a teraz mieści się tutaj siedziba Muzeum Architektury Łotwy.



Stare miasto w Rydze jest miłe i przyjemne dla oka. Przeważają pastele i stonowane kolory, nie ma krzykliwych barw ani jaskrawych neonów. Wszystko pasuje do siebie stylistycznie dzięki czemu starówka trzyma swój styl - miasta pięknego i zadbanego, będącego dumą mieszkańców i budzącego zachwyt u turystów.


Pomnik Muzykantów z Bremy. Prawie dokładnie rok temu widziałam podobny w Bremie :).


Ryga to kocie miasto a czarny kot to jeden z jej symboli, który pojawia się na kubkach, magnesach i pamiątkach. Jest też ozdobą jednego z budynków zwanego Kocim Domem.



To co w Rydze bardzo mnie zaskoczyło to brak tandetnych pamiątek Made in China. Miasto trzyma poziom i nie daje się ponieść fali azjatyckich gadżetów. W sklepach z pamiątkami przeważała ceramika, ręcznie lepione gliniane domki i świeczniki oraz tkaniny z łotewskim motywem ludowym.



Ostatnim punktem naszej wycieczki był Pomnik Wolności, symbol niepodległości Łotwy odsłonięty w 1935 roku. Niedaleko tego pomnika był nasz parking i po małych spożywczych zakupach wyjechaliśmy z miasta. I pomimo tego, że niebo na zdjęciu poniżej straszy deszczem to cały dzień było słonecznie i ciepło - idealna aura na zwiedzanie.


Mhmmm, może niebawem Ryga zimą?

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...