Podczas niedawnego pobytu w Hiszpanii pojawiła się możliwość spędzenia weekendu w Londynie. Co prawda byłam tam kilkakrotnie ale nie byłabym sobą, gdybym nie skorzystała ze sposobności i nie wykorzystała okazji. Uwielbiam Londyn i panującą tam atmosferę, wielokulturowość i "powiew" wielkiego świata który tam czuję :).
Ponieważ duszę mam raczej mało - a nie wielko - miejską, czasami bardzo szybko jestem tym tłumem i rozgardiaszem zmęczona. Co nie zmienia faktu, że mieszkać w Londynie może i bym nie chciała, ale odwiedzać to miasto mogę bardzo często. A najbardziej uwielbiam Londyn w weekendy właśnie, kiedy to wir życia zwalnia trochę i pozwala odpocząć od codziennej zadyszki. Ludzie delektują się kawą i śniadaniem, urządzają pikniki, spotykają ze znajomymi. Cały dzień mogłabym przesiedzieć i z fajnego punktu obserwacyjnego podpatrywać niedzielną rzeczywistość tubylców i przyjezdnych.
Byłam przekonana, że w Londynie widziałam już wszystko, i po raz kolejny się przekonałam, że "wszystko" jest pojęciem względnym i zależy od punktu widzenia. Bo można patrzeć na coś setki razy a i tak dopiero za sto pierwszym dostrzec coś, czego się wcześniej nie widziało. Gdybym tylko jeszcze umiała się powstrzymać od robienia zdjęć to już w ogóle było by idealnie - bo ileż razy można fotografować to samo.
Anglia nie kojarzy mi się z deszczem ( tak jak większości ), ale ten weekend rozwinął wielki wachlarz pogodowych możliwości - pół soboty padało, później było szaro i ponuro, za to niedziela była upalna i śliczna ( pomijając momenty, kiedy miasto spowijały szare i ciężkie chmury ).
Czary - mary :). W tym roku Europa jest pełna takich czarodziejów, a ja znam ich sekret. Ha! :)
Teraz wyznanie - uwielbiam piętrowe autobusy. I zawsze, ale to zawsze, muszę siedzieć z samego przodu na górze. Potrafiłam poczekać na kolejny autobus, kiedy widziałam, że "loża" jest zajęta, a raz "zaliczyłam" schody bo mi się nogi poplątały w tym moim szaleńczym pędzie :). Biada temu, kto mi zajmie miejsce :)
Kocham Londyn również za to, że są tam restauracje z najróżniejszych i najdalszych zakątków świata. Nie ruszając się z miasta można spróbować dań o których istnieniu wcześniej nie miało się zielonego pojęcia. Kuchnia perska, etiopska, brazylijska, zanzibarska - do wyboru do koloru, co kto woli. Lubię siebie za to, że tak dużo potrafię zjeść i jestem z siebie dumna :).
No i w Londynie nie sposób się nudzić, tam tyle się dzieje, że ciężko się zdecydować co robić i gdzie być. Tego londyńczykom zazdroszczę.
Jestem wielką fanką angielskich pubów. Wcale się nie dziwię, że dla Anglika dzień bez wizyty w ulubionym pubie jest dniem straconym - jak mieszkałam przez rok w UK to miałam podobnie :). Angielskie puby są moimi ulubionymi chyba, w większości czułam się jak w domu. W moim ulubionym rozpalano kominki gdy za oknem był ziąb, podawano grzane wino w wielkich garach a wystrój był staroangielski, z czarnobiałymi zdjęciami na ścianach, starymi lampami, meblami i wygodnymi sofami, z których ciężko było wstać :). A najlepsze było to, że wystarczył kontakt wzrokowy z kelnerem by ten wiedział, czym dziś się raczyć będę :).
Ciekawe kiedy będzie mi dane odwiedzić Londyn kolejny raz - bo nie wątpię, że będzie. Przejdę się po dobrze już znanych zakamarkach, zapewne odkryję jakieś nowe, pooddycham atmosferą wielkiego świata, a później wrócę do tego mojego, ciut mniejszego, gdzie jest moje miejsce i gdzie chyba zdecydowanie lepiej pasuję.