Nie płacz, że coś się skończyło. Ciesz się, że Ci się to przytrafiło. ( G.G. Márquez )

niedziela, 28 października 2018

Tonle Sap. Codzienność na wodzie.

Kambodża podarowała mi pejzaże jak z widokówek, piękne krajobrazy i przygody, których nie zapomnę. Każdy dzień obfitował w niezapomniane momenty, poznałam nowe smaki a obserwowanie otaczającego mnie świata nauczyło mnie sporo o ludziach i innej codzienności. I chociaż każdy z tych kambodżańskich dni był niezapomniany to były też porażki, w sumie chyba dwie ( o jednej już pisałam tutaj ). Tak się złożyło, że obie dotyczyły pływających wiosek, najwidoczniej żeby w Kambodży przeżyć podróżniczą "wtopę" niezbędna jest woda, co w sumie wydaje się logiczne.


Nieufnie podchodzę do zorganizowanych imprez zwłaszcza w miejscach, w których o naciąganiu turystów z "bogatej" Europy mówi się otwarcie i głośno i nawet jeśli ktoś nigdy nie był w Azji, to pewnie słyszał jak tam jest. Muszę zaznaczyć, że nie jest tak zawsze i nie wszyscy są tacy sami, zdecydowana większość to ludzie dobrzy i uczciwi, aczkolwiek naprawdę przydaje się być w Azji "twardą sztuką" i mistrzem targowania się. Taki cienias jak ja nie ma w takich krajach lekko, za bardzo ufam ludziom i na pierwszy rzut oka wszędzie widzę dobro.


Nie korzystam z biur podróży ani z agencji organizujących grupowe imprezy bo moje przekonanie we własną samodzielność pozbawia mnie wszystkich wątpliwości w to, że coś się nie uda albo że czegoś się nie da. W Kambodży dwa razy skorzystaliśmy z pośrednika organizującego wyjazdy dla grup i oba przypadki pokazały nam, jak łatwo można dać się nabrać. Merytorycznie przygotowałam się do pływających wiosek jeszcze w domu, większość artykułów opisujących Tonle Sap ostrzegało przed naciągactwem i zalecało dokładne czytanie lub dopytywanie o plan takiej wycieczki.


Każda z agencji podróżniczych w Siem Reap ma w swojej ofercie odwiedzenie pływających wiosek na jeziorze Tonle Sap. Ofert było sporo ale praktycznie wszystkie były takie same. Odbiór spod miejsca zakwaterowania, transport do przystani na jeziorze, rejs po pływających wioskach i powrót do hotelu. Czytałam o tym, że byli i tacy, którzy w czasie wycieczki musieli dopłacać bo się okazało, że ich oferta nie obejmowała najważniejszego, czyli rejsu do pływających wiosek, pomimo tego że wycieczka nosiła nazwę Pływające Wioski Tonle Sap. Więc ja, zanim dokonaliśmy rezerwacji, chyba z dziesięć razy pytałam, czy w cenę wliczony jest rejs po jeziorze ( to tak jakby rezerwując stolik w restauracji pytać się, czy w cenę wliczona jest zastawa ).


Ósma rano. Czekamy na patio naszego hostelu jedząc na śniadanie mango, które spadały nam pod nogi prosto z drzew. Podjeżdża busik, wsiadamy do prawie pełnego już pojazdu, po drodze zgarniając jeszcze trzy dziewczyny. W dobrych humorach jedziemy do przystani, po drodze częstowani zimnymi napojami i owocami. Szybko i sprawnie przesiadamy się do jednej z czekających łódek, zajmujemy miejsca i ruszamy w rejs. Wszyscy podekscytowani i szczęśliwi podziwiają widoki i robią zdjęcia do momentu, kiedy jeden z dwóch organizatorów zbyt często i zbyt teatralnie łapię się za głowę i narzeka, że dzisiaj wody mało. Demonstracyjnie wkłada do jeziora specjalnie do tego służącą deskę i pokazuje nam poziom wody. Z coraz większą częstotliwością słyszymy: problem, problem a biadolący kapitan łódki zerka na nas i czeka jakie wrażenie robią na nas jego słowa. To był moment, w którym już zaczęłam podejrzewać co się święci i podzieliłam się tym z resztą grupy. Postanowiliśmy nie dać się nabrać a na spektakl użalania się nad niskim poziomem wody w ogóle nie reagować. Gadaliśmy, robiliśmy zdjęcia i omijaliśmy wzrokiem chłopaka pokazującego nam zamoczoną deskę.


Na nic to się jednak zdało bo dopłynęliśmy do pływającej restauracji gdzie okazało się, że poziom wody jest za niski, żeby dalej płynąć naszą łódką i musimy się przesiąść do innej. Wszystko byłoby fajnie gdyby nie to, że ta przesiadka miała nas kosztować kolejne 15 dolarów od osoby. Protestowaliśmy tłumacząc, że cena naszej wycieczki obejmuje rejs do wiosek na wodzie ale nikt nas nie słuchał a my mieliśmy wybór albo stracić już zapłacone pieniądze i wrócić do Siem Reap albo dopłacić i zobaczyć to po co tu przyjechaliśmy. Powiem Wam, że ja byłam nastawiona na powrót i zadymę u organizatora z żądaniem zwrotu pieniędzy. Jednak dałam się przekonać bo szkoda mi było nerwów i już zainwestowanych pieniędzy, których zwrot przecież nie był wcale taki pewny.



Po krótkiej przerwie przesiedliśmy się do innej łódki, a że humory mieliśmy już nadszarpnięte, to dwóm nowym przewodnikom - naciągaczom nie okazywaliśmy żadnej sympatii. A kiedy podczas wysiadania prosili nas o zostawianie napiwków to podszedł do nich chłopak z naszej grupy i powiedział, że jak chcą napiwki to niech sobie wezmą z tych pieniędzy, na które nas oszukali.





Tonle Sap to największy śródlądowy akwen Półwyspu Indochińskiego i najbardziej rzucający się w oczy obiekt na mapie Kambodży. Jest naprawdę ogromny patrząc na wielkość kraju a w Phnom Penh wpływa do Mekongu. Tonle Sap jest jednym z najbardziej bogatych w ryby jezior świata i to właśnie ryby stanowią główne źródło utrzymania mieszkańców domów na palach. Żyje tutaj ponad sto gatunków ptaków a wody jeziora i okoliczne mokradła są domem dla krokodyli i żółwi. UNESCO wpisało Tonle Sap na listę światowych rezerwatów biosfery.


To również miejsce do życia dla mieszkańców pływających wiosek - oprócz domów mieszkalnych na wodzie zbudowano tutaj sklepy, szkoły, restauracje, świątynię i pub ze stołami do bilarda. Na wodzie toczy się życie a codzienność płynie - jak woda - swoim rytmem.




Podczas tego rejsu nie mogłam przestać myśleć o tym jak wygląda takie życie na wodzie. I chociaż większość domów wygląda jak baraki a wielkością dorównuje średniej wielkości pokoju Europejczyka to porządek i panujące tam zorganizowanie przestrzeni miło mnie zaskoczyły. Mieszkańcy mają i mini ogródki, i pływające kurniki a nawet pływające wieszaki do suszenia ryb.



Rozglądam się teraz wokół siebie, patrzę na balkon z hamakiem, parapety pełne roślin, muszle zamknięte w słoikach, ścianę zastawioną regałami z książkami i telewizor ( w sumie nie wiem po co nam on, bo tylko się kurzy a ostatni raz włączyliśmy go na Mundial ). No ale jak by nie patrzeć to jest tego sporo i szczerze mówiąc nie wiem jak bym się zmieściła musząc ograniczyć się do tak małej powierzchni. Tym bardziej, że nie dla mnie minimalizm i chłodne pół puste przestrzenie.



Może faktycznie są kultury, gdzie im mniej się ma tym mniej się chce a i strach przed utratą dobytku jest mniejszy. Wiem, że Europa i Azja to dwa światy a zrozumienie wzajemnych kultur bywa niemożliwe. Nasze wychowanie przygotowuje nas do nieustannego dążenia aby mocniej, więcej, bardziej i raczej nikt dobrowolnie nie zrezygnuje z szansy na poprawienie swojego losu.


Wśród mieszkańców pływających wiosek zdecydowaną większość stanowią rodziny żyjące tak od pokoleń. Życie na jeziorze tak jak i pływające domy oraz utrzymywanie się z połowu ryb, przechodzą z ojca na syna. Nie wiem czy większa w tym zasługa przywiązania do tradycji czy dziedziczenia ale zdecydowana większość mieszkańców Tonle Sap jest wierna życiu na wodzie.


Tutaj też ludzie rodzą się i umierają, kłócą i godzą, kochają, chorują, spotykają z sąsiadką na kawę, wychowują dzieci i urządzają rodzinne uroczystości. Żyją tak jak my tylko że na innym poziomie. My żyjemy tak jak oni, robimy to samo, tylko w bardzo odmiennej scenerii. Nie da się ukryć, że wszyscy chcemy mieć i nie trzeba być materialistą, żeby jednak mieć jakiś tam swój poziom odnośnie materialnych oczekiwań.


Zdumiewa mnie, że można mieć tak niewiele a żyć jakby się miało wszystko. Ale wiecie co - Ci ludzie mają wszystko - dom, rodziny, sąsiadów z kórymi znają się od zawsze i środki niezbędne do przeżycia każdego kolejnego dnia.

Tylko to nasze wszystko i ich wszystko dzieli odległość taka jaka dzieli oba kontynenty.



Cieszę się, że zobaczyłam tak inną od mojej codzienność. Zamiast ulic woda, zamiast samochodów i rowerów łódki lub rybackie kutry oraz domy architektonicznie oryginalne chociaż bardzo często nie różniące się od tych zbudowanych na suchym kambodżańskim lądzie.
 Oraz krajobraz zmieniający się wraz z poziomem wody wyznaczanym przez porę deszczową i suchą.

niedziela, 21 października 2018

Jak zaoszczędziłam 20 euro na spacerze - wyznania dusigrosza.

Z tym dusigroszem to chyba trochę przesadziłam chociaż może i nie. Można jakimś innym słowem określić osobę, która idzie pieszo 12 km bo żal jej wydać 20 euro na taksówkę?
Wariatka?




Komunikacja miejska w Hiszpanii, zwłaszcza w mniejszych miastach i dodatkowo w niedzielę, rządzi się swoimi prawami. Dzień wcześniej, w sobotę, kupiłam w centrum handlowym okulary słoneczne. Następnego dnia rano byłam umówiona ze znajomymi na śniadanie, przed wyjściem z domu wyciągnęłam okulary z etui i okazało się, że są wadliwe. Może i przeszłabym koło tego obojętnie gdyby nie to, że były to najdroższe okulary w moim życiu i szczerze mówiąc do dzisiaj nie mogę wyjść z podziwu, że tyle na nie wydałam ( bez płaczu i zastanawiania się ). 


Spędziłam fajnie czas a pod wieczór wsiadłam do autobusu i pojechałam wymienić okulary. Wszystko poszło szybko i sprawnie ale się zasiedziałam w księgarni i nie zdążyłam na ostatni powrotny autobus. Do wyboru miałam albo taksówkę albo poproszenie kogoś ze znajomych, żeby po mnie przyjechał. Albo spacer. Szybko podjęłam decyzję, że idę, bo co to dla mnie 12 km. Phi.


Chodzić uwielbiam i czerpię wielką przyjemność z poruszania się pieszo - jeżeli odległość jest racjonalna i możliwa do pokonania w czasie, któym dysponuję, zawsze wybieram opcję "na piechotę". Albo rower ale dzisiaj rzecz jest o spacerze.  Skracam sobie czas czekania na autobus spacerem do następnego przystanku i nigdy nie przeraża mnie myśl, że trzeba gdzieś długo iść.


Nie będę ukrywać, że w podjęciu decyzji kluczową rolę odegrały widoki po drodze. Co prawda dobrze mi już znane ale tęsknię za nimi bo jednak w Hamburgu jest trochę inaczej :). Gdybym miała iść 12 kilometrów zwykłą asfaltową drogą wśród blokowisk zapewne szukałabym wymówek usprawiedliwiających wydanie pieniędzy na taksówkę. Ale że widoki obiecywały fajny spacer obfity w zachwyty i widoki, których teraz tak bardzo mi brakuje ruszyłam żwawo przed siebie ciesząc się tymi dwunastoma kilometrami przede mną.



Pomimo tego, że mój ostatni pobyt w Hiszpanii trwał tylko cztery dni i byłam w miejscu, w którym kiedyś mieszkałam, aparat zawsze miałam przy sobie. Jak widać dobrze się stało bo mam pamiątkę z tego spaceru "dusigroszki". I chociaż mam już zdjęcia z chyba wszystkich miejsc mijanych po drodze to nie mogłam się oprzeć uwiecznianiu chwili. Fotografia to frajda, zabawa w turystkę - fotografkę też.



Popołudnie było przepiękne ale nie upalne, co pozwoliło mi cieszyć się spacerem. Szłam po piasku, skałach i kamieniach. W górę i w dół. Momentami było ciężko bo byłam w sukience i w butach niekoniecznie nadających się na takie eskapady. Kawałek trasy prowadził przez mój ulubiony rowerowy szlak, za którym zatęskniłam. Robiłam postoje na zdjęcia i na składanie hołdu naturze, że takie cuda stworzyła. Wiem, że kiedyś to była moja codzienność i w sumie te widoki nie powinny robić na mnie wrażenia. Ale robią i robić będą bo nie umiem się nie zachwycać będąc w takich miejscach.



Nigdzie mi się nie spieszyło, zrobiłam sobie jeden postój na pyszne i zimne wino tinto de verano (obłęd!). Własne nogi to dla mnie najlepszy środek lokomocji, chodzę dużo i sprawia mi to przyjemność i frajdę. Jest jakaś mantra w rytmie kroków pozwalająca się uspokoić i wyciszyć, z żadnej innej perspektywy nie można tak się przyjrzeć codzienności i tyle dostrzec i zaobserwować jak z perspektywy własnych stóp.



Przechodziłam przez miejsca przywołujące wiele pięknych wspomnień - o piknikach, plażowaniu i czytaniu w plenerze z widokiem na bezkres wody.



Ten spacer był fantastyczny, uspokoił mnie wewnętrznie przed powrotem do pracowitej codzienności, przewietrzył głowę i rozplątał myśli. Fajnie, że są miejsca, które zachwycają niezależnie od tego czy widzimy je pierwszy czy sto pierwszy raz.

Cieszyłam się tak jakbym odkrywała te miejsca na nowo.



Wieczorem to co zaoszczędziłam to wydałam - grillowane krewetki już dawno nie smakowały mi tak bardzo. Jeśli chodzi o wydawanie pieniędzy na jedzenie to nie ma we mnie nic z tego wspomnianego wcześniej dusigrosza. Inwestowanie w pełen brzuch to zawsze dobra lokata.


niedziela, 14 października 2018

Początek jesieni na rowerze.

Tegoroczna jesień to jest jakiś obłęd. Już lato było szaleństwem ale widać, że jesień nie chce być gorsza. Nie ma dnia żebym nie szalała z radości widząc aurę za oknem. Uszczęśliwia mnie przeogromnie tak długi sezon rowerowy, praktycznie nie ma dnia żebym po pracy nie pojeździła chociaż godzinę. Kilka dni temu pojechałam do lasu szukać jesieni a znalazłam lato. Symfonia ptasich treli, ozłocone słońcem drzewa i ten zapach! Tak łapczywie go wdycham, że się prawie zachłystuję. Zapach lasu powinien należeć do siedmiu cudów świata. Dla mnie to jest najpiękniejszy aromat zaraz po farbie drukarskiej i earl grey'u.


To niesłychane jak bardzo mogą człowieka uszczęśliwić tak przyziemne rzeczy. I jak bardzo czasami są niedoceniane. Dla mnie, jak się okazało człowieka lasu, codzienna przejażdżka po pracy to najważniejszy z planów dnia. I wyczekiwany już od ósmej rano.



Uwielbiam te moje dobrze już znane ścieżki ale lubię też nowe drogi, szukanie miejscówek na książkę i herbatę, gubienie się i odnajdywanie bo chociaż orientację w terenie mam całkiem niezłą, to w lesie czasem mnie zawodzi.



Podchodzą tak blisko, że można je głaskać i karmić jabłkami i marchewką.
Pełnia szczęścia.



Czy Was też wzruszają takie widoki?




Szkoda, że mogę Wam jedynie pokazać zdjęcia a jeśli chodzi o całą resztę - promienie słońca, gra światła i cieni, miłe dźwięki uchu i sercu bliskie oraz leśny aromat - to musicie mi uwierzyć na słowo i sobie to wszystko wyobrazić.



Jeżdżę codziennie i zauważam zmiany w scenerii - więcej liści szeleści po kołami, więcej gołych gałęzi nad głową. Ale i tak jest fajnie - zielone liście zastąpi cała paleta ciepłych jesiennych barw. Na to też czekam. Niech tylko słońce nie znika bo bez niego to już nie będzie to samo.



Zawsze mam ze sobą termos z herbatą i książkę. Odkryłam tyle fajnych miejscówek do czytania, że mam dylemat którą wybrać. O tych moich leśnych kącikach czytelniczych też bym mogła stworzyć wpis ale nie bójcie się, aż tak nudno tu nie będzie póki co. Aczkolwiek w smutnej sytuacji braku ciekawszych tematów nic nie mogę obiecać.


Poniżej jeden z moich ulubionych odcinków w drodze do domu - tutaj zawsze jest słonecznie. Po lewej stronie są łąki i pola. Promieni słońca nie zasłania absolutnie nic.


Niech taka jesień trwa aż do zimy - chcę jeszcze czytać w hamaku, pić herbatę na balkonie, spać przy uchylonym oknie, w dodatku bez skarpet. I chcę spędzać wolne chwile na rowerze, te trochę zajęte też - wszak sprzątanie poczeka. Zdecydowanie bardziej lubię być zmęczoną rowerzystką niż zmęczoną panią domu.
Pizza z zamrażalnika to też obiad.




Te zdjęcia dedykuję wszystkim tym, którzy mają do lasu daleko. Ja bym chyba teraz bez tego mojego raju, do którego mam 10 minut na rowerze, żyć nie potrafiła. Czasem myśl o spacerze albo o czekającym w piwnicy rowerze pozwala mi przetrwać w pracy do końca dnia i przy tym nie zwariować.
 Gubię się wśród ścieżek i nacieszyć się nie mogę zapachem i widokami. Odsuwam póki co od siebie myśl, że taka jesień kiedyś się skończy a rower pokryje się kurzem i będzie mnie tęsknie wyczekiwał w piwnicy.
Wiem, że tak jak teraz wariuję ze szczęścia podczas tych moich codziennych przejażdżek, tak pewnie za czas jakiś będę za tym wariowała z tęsknoty.
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...