Nie płacz, że coś się skończyło. Ciesz się, że Ci się to przytrafiło. ( G.G. Márquez )

środa, 31 stycznia 2024

Leniwe popołudnie w Portocolom

 Dobra, dosyć tego, w walce z zimową niepogodą pora sięgnąć po ciężkie działa. U mnie dzisiaj pogoda taka, że tej zimy chyba jeszcze tak źle nie było. I wcale nie mam tutaj na myśli śnieżycy pozostawiającej po sobie sięgający łydek śnieg. U mnie jedyne, co niemal sięga łydek, to kałuże. Do tego wichura taka, że się szyby trzęsą a po balkonie, gnany wiatrem, ślizga się stolik, który rozłożyłam jakiś czas temu, kiedy na trochę wyszło słońce a ja wyszłam na balkon z herbatą. Stolika już nie schowałam bo oczywiście napędzana entuzjazmem całym sercem wierzyłam, że słońce pokazało się na dłużej, i że to zapowiedź rychłej wiosny.


Żeby nie zapomnieć o tym, że gdzieś tam za tymi ciężkimi, szarymi chmurami jest niebieskie niebo i słońce oszałamiające swoim blaskiem, muszę je sobie oglądać na zdjęciach. I dzisiaj jest na te wspominki dobry dzień, chociaż planowałam rower. Kiedy myślę o dniach, kiedy ostatni raz codziennie widywałam słońce, od razu się teleportuję na Majorkę, tam było słońca od groma. Chociaż nie, w Alzacji też było słonecznie, chociaż ciut chłodniej.


Zatem dzisiaj zapraszam Was w podróż na jedną z rajskich wysp. Jesteście gotowi? Bo ja tak. Aż nóżkami przebieram chociaż przecież tam byłam i widziałam te cuda na własne oczy.

W dzień, kiedy odwiedziliśmy Portocolom, przypadały akurat urodziny osoby, z którą idę przez życie. Spokojne, chociaż turystyczne miasteczko, z jednym z najlepiej zachowanych na Majorce portów rybackich, wydawało się być miejscem idealnym, żeby mógł się w spokoju zestarzeć o rok. W rybackim miasteczku i w najlepszym możliwym, bo moim, towarzystwie 😊.

Jeśli mam być szczera to sama podróż do tych klimatycznych miejsc, które widzicie na zdjęciach, nie napawała nas zbyt dużym optymizmem. Przez moment nawet obawiałam się, że nie znajdę tego czego szukam, a o czym przeczytałam kiedyś u Julki. Bo idąc do tego starego portu przechodzi się przez deptak pełen angielskich i niemieckich barów, co mnie niemile zaskoczyło. Kiedy usiedliśmy na drinka i kelnerka przyniosła nam karty dań to pierwszym językiem był niemiecki, później angielski, a dopiero kolejnym hiszpański. Tak mnie to zbiło z tropu, że postanowiłam się nie przyznawać, że mówię wszystkimi tymi językami, i zaczęłam pogawędkę po hiszpańsku. I tu zonk, bo kelnerka tego języka nie znała i koniec końców dogadaliśmy się po angielsku. Dlatego nie lubię kurortów a sznycla i ziemniaczanego knedla to sobie mogę zjeść w pracowniczej stołówce, w dodatku za darmo.

No ale nie o tym chciałam. Poza wszystkim tym, co niekoniecznie przypadło mi do gustu, Portocolom okazało się urocze i leniwie uśpione chociaż było już popołudnie, zatem to nie wina siesty. Myślę, że to sprawka września i małego zaludnienia, oba te czynniki maczały palce w tym, że spacerując po Portocolom zwolniliśmy kroku.


Stary port, zacumowane przy brzegu łódki, otulone spokojem uliczki i cisza przerywana jedynie dźwiękiem radia lub telewizora z otwartych na oścież drzwi. Do jednego z takich domów udało mi się zajrzeć po kryjomu i wyobraźcie sobie, że okno wychodziło prosto na wodę. Ja piedykam, niektórzy to mają szczęście. Wyobrażacie sobie coś takiego? Wychylacie się przez okno a pod Wami morze?


To było przemiłe popołudnie chociaż żałuję, że było już za późno aby dojść do latarni. Wydaje się być blisko bo zdjęcie zrobiłam mającym nieprzeciętną moc przyciągania obiektywem, w rzeczywistości jednak dojście do celu było trochę bardziej czasochłonne. Nieprzekłamaną odległość do latarni widać na którymś z powyższych zdjęć. Pewnie zanim byśmy do niej doszli i wrócili to już by się ściemniło, zatem żadna to przyjemność. I tak było fajnie a nas przecież czekało jeszcze świętowanie bo jak już wspomniałam to nie był zwyczajny dzień.

czwartek, 25 stycznia 2024

Den Gamble By Aarhus. Podróż w czasie

 Dzisiaj ciąg dalszy naszej duńskiej przygody, z wątkiem motoryzacyjnym w tle. Jak już udało nam się umówić mechanika, który powiedział, że przyjedzie nie szybciej niż za dwie godziny, ogarnął nas spokój i w radosnym nastroju ruszyliśmy kontynuować plan wycieczki. Jeszcze wtedy byliśmy nieświadomi tego, że nasza przygoda nie skończy się dzisiaj a dla jednego z nas potrwa jeszcze trzy dni. W swoim bezgranicznym optymizmie byłam pewna, że pozwiedzamy, spędzimy fajny dzień, mechanik ogarnie problem w kilka minut po czym wieczorem ruszymy do domu. Wieczorem do domu ruszyłam tylko ja i to następnego dnia, w dodatku nie samochodem a pociągiem😊.




 Nasz plan zwiedzania Aarhus zawierał tylko jeden punkt, jeden ale za to jaki. Klimatyczny skansen w środku miasta dający szansę odbycia podróży ku przeszłości. Dopóki tam nie poszliśmy nie zdawałam sobie sprawy, że to tak naprawdę jest muzeum na świeżym powietrzu, z biletami wstępu. Byłam pewna, że to poprostu najstarsza część miasta. O tym, że tak nie jest dowiedzieliśmy się poprzedniego dnia wieczorem bo po ulokowaniu się w hotelu postanowiliśmy pójść tam na spacer. Skansen był już zamknięty a my wróciliśmy następnego dnia.



Den Gamble By, co znaczy Stare Miasto, to muzeum na świeżym powietrzu, jedyne takie w Danii, najbardziej znany zabytek miasta Aarhus. Wstęp kosztuje 180 duńskich koron za osobę ( trochę ponad 111 zł zgodnie z aktualnym kursem walut ). Klimat tego niezwykłego miejsca tworzy 75 starych budynków sprowadzonych z całej Danii. Muzeum zostało otwarte w 1914 roku i było pierwszym tego typu muzeum na świecie.



Den Gamble By to poprostu miasteczko z dawnych lat z architekturą szachulcową, czyli moją ulubioną. Budynki muzealne to domy wzniesione między rokiem 1550 a końcem XIX w. Po przekroczeniu bramy wstępu ( i wcześniejszym odstaniu swojego w kolejce po bilet ) nie tylko opuszczamy nowoczesną część Aarhus ale również wkraczamy w magiczny świat przeszłości. Bardzo nam się tam podobało bo ten skansen jest niezwykły. Do niemal każdego budynku można wejść i zanurzyć się w zamierzchłych czasach. W sumie do dyspozycji zwiedzających udostępniono 27 izb i pomieszczeń mieszkalnych, 10 sklepów, 34 warsztaty rzemieślnicze, poczta, szkoła, teatr i apteka. Ale to jeszcze nic bo tutaj pracownicy muzeum odgrywają role obywateli miejskich, my na przykład odbyliśmy przeciekawą rozmowę ze sprzedawcą, który opowiedział nam trochę jak się kiedyś w Danii żyło. Najfajniejsze jest właśnie to, że ten skansen tętni życiem nie tylko za sprawą odwiedzających go ale też za sprawą pracowników wcielających się w różne role.



W większości budynków miałam wrażenie, że ich mieszkańcy poprostu na chwilę gdzieś zniknęli, przedszkole wyglądało tak, jaby jeszcze niedawno bawiły się tam dzieci a w jednej z chat, w starej kuchni, kobiety ubrane w stroje z epoki przygotowywały posiłek i krzątały się wykonując codzienne obowiązki. Można wejść do starej apteki, drukarni, zakładu krawieckiego i pogrzebowego, gabinetu lekarskiego i wielu innych.


Szalenie ciekawa jest dzielnica z 1974 roku gdzie można wejść do mieszkań w stylu retro albo do sklepów, w których autentycznie można mieć wrażenie, że jesteśmy w latach siedemdziesiątych ubiegłego wieku. Stare telewizory, sprzęty AGD, meble, sklep muzyczny z kasetami, środki czystości i higieny osobistej, ubrania i typowy dla tamtych lat wystrój wnętrz otuliły nas sporą dawką dobrego i poczciwego sentymentu. 



Z racji tego, że byliśmy ograniczeni czasem, Gamble by Aarhus było naszą jedyną atrakcją zaplanowaną na pobyt w Aarhus. Szczerze mówiąc nawet nie wiem, czy z ciekawych atrakcji turystycznych znajduje się tam coś jeszcze. Ten duński skansen to świetne miejsce, można fajnie spędzić czas, nie tylko czekając na mechanika. Z całego serca polecam nie tylko miłośnikom podróży w czasie.

czwartek, 18 stycznia 2024

Moje Malediwy, wersja lekko zimowa

 O plaży nad Łabą, będącej jednym z moich ulubionych miejsc, pisałam już tutaj nie raz a Wy kilkakrotnie mieliście okazję przekonać się jak tam jest cudnie, i to o każdej porze roku. Wyjątkowość tego miejsca niech wyraźnie zaznaczy fakt, że doczekało się ono na blogu specjalnej zakładki a w indeksie znajdziecie je oznaczone jako Łaba. 


Do kolekcji doznań brakowało mi jedynie Łaby zimą co trochę się zmieniło w poprzednią niedzielę. Trochę, bo śniegu było niewiele, za to był srogi mróz który skutecznie łagodziły promienie słońca i niebo w takim kolorze, że brak słów. Nigdy nie przestanie cieszyć mnie fakt, że mam do tego raju kilkanaście minut samochodem i godzinkę rowerem, głównie przez las. Zdecydowanie chętniej wybieram tę drugą opcję ale niekoniecznie w mroźny, zimowy dzień.



I chociaż mijają lata a ja bywam na tej plaży regularnie to dokładnie pamiętam dzień, kiedy dotarłam tam pierwszy raz, zupełnym przypadkiem. Zobaczyłam szeroką, piaszczystą plażę nad wstęgą mieniącej się w słońcu rzeki i aż sobie krzyknęłam z zachwytu. Wtedy też w mojej głowie pojawiła się myśl, że odkryłam Malediwy 😃. Owego dnia spędziłam tam na leniuchowaniu kilka godzin a tę błogość pamiętam do teraz bo czuję ją za każdym razem kiedy tam jestem. Do naszego słownika wpisało się na stałe określenie Malediwy, i chociaż zdaję sobie sprawę, że to sporo na wyrost to jednak latem kiedy jest odpływ a plaża przybiera zdumiewającą szerokość można odnieść wrażenie, że jesteśmy w raju. Kiedyś wysłałam stąd zdjęcie koleżance i jako odpowiedź zwrotną dostałam pytanie, czy jestem w Hiszpanii.



W minioną niedzielę kiedy zastanawialiśmy się co zrobić z tym słonecznym ale mroźnym i krótkim dniem również zadecydowaliśmy, że Malediwy to jest najlepsza destynacja. Fajnie też brzmi, kiedy mam wolny dzień i Niemąż dzwoni do mnie zapytać jak go spędzam a ja mu odpowiadam, że przyjechałam na rowerze na Malediwy. No sami powiedzcie, ilu z Was ma możliwość wyskoczyć na Malediwy na godzinkę lub dwie? I to na rowerze? 😊




Uwielbiam ten kawałek świata i uszczęśliwia mnie świadomość tego, że niedługo wiosna a ja będę bywała na Malediwach regularnie. To mój najcudowniejszy plan na brak planu co zrobić z wolnym dniem i jedna z najbardziej widowiskowych, plenerowych herbaciarni i czytelni, w jakich byłam ( a zawsze zabieram ze sobą książkę i herbatę ). Pamiętacie jak w jednym z nadrzecznych wpisów opublikowałam zdjęcie spacerujących plażą trzech owiec? Nie tylko ludzie dostrzegają walory tego niezwykłego miejsca.



Nie mogę się już doczekać dnia kiedy pojadę tam na dłużej, zanurzę stopy w ciepłym piasku, będę obserwować fale i przepływające statki. Ale spokojnie, spokojnie, nie martwcie się, na pewno Was o tym z radością poinformuję 😊.



Z obawy, że to może być ostatnie grzane winko w tym sezonie wypiliśmy po dwie szklanki, w klimatycznej restauracji w lesie. I razem z innymi staliśmy sobie w śniegu, wśród pokrytych białym puchem drzew i było tak cudnie, że miałam wrażenie, że znów są Święta...

wtorek, 9 stycznia 2024

Nasza duńska, świąteczna przygoda

 Składając Wam życzenia świąteczne wspomniałam, że spontanicznie podjęliśmy decyzję, żeby spędzić Święta w Kopenhadze. Już w Danii okazało się, że oprócz tego, że ten wyjazd był spontaniczny to jeszcze był niezapomniany ale o tym za chwilę. To będzie długa historia zatem tym, którzy mają zamiar dotrwać do końca polecam herbatę, kawę lub wino, w zależności co kto lubi i na co ma akurat ochotę. 

W październiku, kilka dni po powrocie z Alzacji, kiedy chcieliśmy jechać na zakupy okazało się, że samochód odpala ale nie można wrzucać biegów. Auto wylądowało w warsztacie po powrocie z którego radziło sobie świetnie a my byliśmy pewni, że zostało naprawione. Jeździliśmy regularnie i nic nie wskazywało na to, że dzieje się coś niepokojącego. Do Kopenhagi wyruszyliśmy 23 grudnia o 6 rano, trochę po jedenastej już parkowaliśmy i ruszaliśmy zwiedzać miasto. Byliśmy radośni, pełni entuzjazmu, w duńskiej stolicy na każdym kroku dało się poczuć świąteczną atmosferę, uliczki błyskały tysiącami światełek i pachniały grzanym winem, najpyszniejszym jakie piłam. Chociaż jeśli chodzi o wino to już kolega z pracy mnie uprzedził, że duńska wersja jest pyszna, z pokrojonymi migdałami i żurawiną. Do szczęścia brakowało nam jedynie śniegu, który za to spadł w Wigilię i to od razu z rozmachem, gęstymi i wielkimi płatkami. Byłam wniebowzięta, piękniej być nie mogło. Wieczorem poszliśmy na kolację a po niej pojechaliśmy do wynajętego na dwie noce mieszkania.

Kolejnego dnia w planach mieliśmy zwiedzanie Kopenhagi, co jak się okazało wcale nie było tak łatwe jak wygląda. Nasz plan zmienił się w momencie, kiedy odpaliliśmy samochód, w tym też momencie zmieniły się nasze miny, chociaż moja na krótko. Okazało się, że w ten cudowny, duński poranek nasz samochód postanowił zepsuć się po raz drugi, dokładnie w ten sam sposób co po powrocie z Alzacji. W tym momencie przekonacie się, że mój niepoprawny optymizm, którym tak często się chwalę, od szaleństwa dzieli niewiele. To nic, że była Wigilia, niedziela, a my byliśmy pięć godzin od domu, w obcym kraju, ja nadal wierzyłam w to, że wszystko się ułoży. Byłam tak pewna tego, że wszystko będzie dobrze, że wiecie co? Było. Jak się później okazało ( uwaga spoiler ) nie na długo ale jednak. Nie straciłam wiary w magię Świąt i dobroć ludzi. Szybko udało nam się ogarnąć mechanika, który w kilka minut usunął nam błąd "na łączach", co rzekomo było winne problemowi ze skrzynią biegów.

Kiedy jeszcze czekaliśmy na mechanika zarzekaliśmy się, że jak tylko uda się ruszyć to anulujemy duńskie plany i od razu wracamy do domu a po Świętach oddajemy samochód do naprawy. Jednak szybkość, z jaką udało nam się uruchomić samochód otuliła nas takim entuzjazmem, w sumie to głównie mnie, że zaczęłam roztaczać przed nami wizję tego co stracimy, i że nie pojedziemy do Aarhus, i że przecież w razie czego jutro też zadzwonimy po tego mechanika ( którego już zdążyliśmy się zapytać, czy w razie czego przyjedzie na kwadrans uratować wariatów ). Jak widać umiem gadać tak, żeby brzmiało to przekonująco i wiarygodnie, bo ... postanowiliśmy zostać i kontynuować realizację planu wycieczki. Znów pojechaliśmy do Kopenhagi a następnego dnia do Aarhus, robiąc po drodze przystanek w Odense, gdzie mieszkał H. Ch. Andersen. Do tego czasu wszystko było ślicznie cudnie a my zupełnie zapomnieliśmy o tym, że coś może pójść nie tak. Ale poszło, i to już następnego dnia.

Kiedy chcieliśmy ruszyć spod hotelu okazało się - ale niespodzianka - że nie można wrzucić biegu. Kogoś z Was tym zaskoczyłam? Zatem postępując zgodnie z dobrze już znanym scenariuszem zadzwoniliśmy po wyszukanego w internecie mechanika, który okazało się, może przyjechać dopiero za dwie godziny. W ogóle nas to nie zmartwiło i ruszyliśmy w miasto, do skansenu, który zobaczyłam kiedyś u Ani z Norwegii. Ten skansen był naszym głównym punktem zwiedzania w Aaarhus, głównym i jedynym. Po nim chcieliśmy wracać do domu co jak już się pewnie domyślacie okazało się wcale nie takie łatwe. Bo kiedy przyjechał mechanik okazało się, że auto wymaga wizyty w warsztacie, a przedtem jeszcze transportu lawetą. No sami powiedzcie czy my jesteśmy normalni? Co tam problemy z autem i fakt, że do domu daleko. Świat się sam nie zwiedzi, trzeba korzystać z każdej nadarzającej się okazji i mieć w życiu odpowiednio poustawiane priorytety.

Następnego dnia okazało się, że usterka wymaga kilku godzin pracy chociaż i tak w tym całym nieszczęściu mieliśmy farta, że mechanicy się nad nami zlitowali i potraktowali nas priorytetowo. Przedłużyłam sobie wolne o jeden dzień, kolejnego jednak powinnam być już w pracy zatem podjęliśmy decyzję, że ja wrócę do Hamburga pociągiem a Niemąż zostanie w Aarhus do następnego dnia. Oczywiście jak to podczas takich historii bywa okazało się, że problem jest poważniejszy niż nam się wydawało i niezbędna jest wymiana sprzęgła, przy okazji jeszcze zdecydowaliśmy się na wymianę jakiejś tarczy ( o to jakiej i do czego służy mnie nie pytajcie 😊 ), co delikatnie zasugerował mechanik pokazując nam jak bardzo już zużyta jest ta nasza. W konsekwencji tego mój towarzysz życia wrócił do domu dwa dni po mnie ale podobno auto śmiga jak nowe chociaż jeszcze nie miałam okazji się o tym przekonać.

Tak więc tak to było w Danii moi mili, co przeżyliśmy to nasze. Spędziliśmy fajne Święta, poznaliśmy kilku sympatycznych mechaników samochodowych i miłego pana od lawety, widzieliśmy zasypaną śniegiem Kopenhagę, wieczór wigilijny spędziliśmy w indyjskiej restauracji usytuowanej w piwnicy, piliśmy najpyszniejsze grzane wino jak do tej pory, po raz pierwszy byliśmy w libańskiej restauracji z której wyszliśmy zachwyceni i najedzeni po uszy. Ja podczas pięciogodzinnej podróży powrotnej pociągiem przeczytałam prawie całą książkę, napisałam część wpisu podsumowującego rok i poznałam Argentynkę mającą urodziny dzień wcześniej niż ja.

Na ten Nowy Rok życzę i Wam, i sobie, żeby jedynymi problemami jakie los postawi na naszej drodze były te, które da się potraktować ze śmiechem i rozwiązać w kilka chwil. Ale żeby nie wymagały dużych nakładów finansowych, np. takich jak 1800 euro plus 50 euro za lawetę. Zawsze trzeba być dobrej myśli bo po co być złej. Trzymajcie się radośnie. W jakich nastrojach wkroczyliście w Nowy Rok?

wtorek, 2 stycznia 2024

Jak mi się żyło w 2023 roku

 Napisać, że poprzedni rok minął błyskawicznie to nic nie napisać. Nie wiem jak to się stało, a przede wszystkim kiedy, że mamy kolejny styczeń i wszystko zaczyna się od nowa. Mam wrażenie, że poprzednie podsumowanie roku pisałam dosłownie moment temu ale jednocześnie przed chwilą zastanawiałam się, czy w Stambule byłam w tym roku czy w poprzednim. Ale jednak w tym, w marcu 🙂.

STAMBUŁ

Kiedy obejmuję pamięcią cały miniony rok, widzę mnóstwo pięknych chwil - był Stambuł, spędziłam prawie 3 tygodnie w Hiszpanii, przedłużony weekend w górach Harz i kilka dni w Alzacji. I spontaniczne Święta w Danii, skąd wróciłam kilka dni temu. Był weekend na łódce w porcie oddalonym o 15 km od domu, szczęśliwa codzienność na rowerze, błogie lenistwo na balkonie i ponad 60 przeczytanych książek. 

ŻYCIE NA ROWERZE

Byłam na koncercie Álvaro Soler i po raz drugi na koncercie ulubionego Francuza, który - uwaga - przeszedł obok mnie i podał mi rękę, awansowałam w pracy, sześć razy leciałam samolotem ( za mało, zdecydowanie za mało! ) i przeżyłam mnóstwo pięknych i niezapomnianych dni. Wszystko to jednak nie liczy się aż tak bardzo jak trzy wydarzenia, które szczęśliwie mi się w poprzednim roku przytrafiły. Trzy cudowne spotkania z osobami poznanymi przez blogosferę. We wrześniu spotkałam się z Julką na Majorce, w październiku w Alzacji z mieszkającą tam Kasią a na początku listopada przyleciała do mnie moja Martulinka i było to już nasze drugie spotkanie. Kiedy myślę o minionym roku to właśnie te spotkania przebijają się przez wszystko inne z wielką siłą i sprawiają, że rok, który właśnie się zakończył już na zawsze będzie miał dla mnie wielką wartość.

MAJORKA

Tradycyjnie już dużo rowerowałam ale to żadna nowość bo uwielbiam codzienność na dwóch kółkach. To dla mnie najlepszy sposób na wolny czas, nigdzie tak cudnie nie wypoczywam jak wśród moich lasów, łąk, pól i Malediwów nad Łabą. Kiedy mam rower a na plecach plecak z książką i herbatą to mam wszystko i jeszcze więcej. A do tego jeszcze przekonanie, że i świat u stóp.

MÓJ LAS

Było dużo jednodniowych wycieczek niedaleko domu, które niezmiennie trzymają mnie w pionie kiedy do urlopu daleko i nie mam możliwości ruszyć gdzieś dalej. Odkrywanie uroków najbliższej okolicy to zawsze jest wielka frajda i niewyczerpane żródło nowych doznań.

HARZ

Przeżyłam najłagodniejszą pod wieloma względami jesień życia ( nie dosłownie ☺ ) i jeszcze nigdy nie byłam tak blisko stwierdzenia, że jesień da się lubić i że zaczynam ją lubić i ja. Tę najcięższą chyba dla mnie porę roku zniosłam nad wyraz łagodnie, bez nawet śladowych ilości gorszego samopoczucia, chandry i spadku formy. Jeszcze chyba nigdy jesień nie dała się tak łatwo ułaskawić dobrą książką, pyszną herbatą, kocykiem i światłem świec. Nic nie było takie jak zawsze o tej porze roku - ciemność nie wydawała się tak ciemna w drodze do pracy a popołudniami miała w sobie więcej przytulności i magii niż zazwyczaj. A może to ja złagodniałam i mam mniej zapału do walki z tym na co nie mam wpływu? Może wreszcie zmądrzałam? 

RIQUEWIHR, ALZACJA

Miniony rok to również drugi z kolei bez żadnego, najmniejszego nawet przeziębienia a jedyny ból gardła jaki czułam to ten od gadulstwa. Ten stan rzeczy bardzo mnie cieszy bo pamiętam czasy kiedy jesienią i zimą bywałam chora średnio dwa razy w miesiącu. A teraz jupi jupi nic, nawet kataru.

ZIMA

I jakby było mało tych radości to jeszcze wielkim jej źródłem było blogowanie. Nie dość, że to już kolejny rok bez żadnej dłuższej przerwy w pisaniu to jeszcze opublikowałam 48 wpisów co jest najlepszym wynikiem od trzech lat. Brawo ja! To również doskonały moment żeby podziękować Wam za to, że tu zaglądacie i zostawiacie ciepłe słowa. Świadomość, że tu jesteście i wielu z Was towarzyszy mi od lat a niektórzy nawet od początku, jest największą i najcenniejszą wartością blogowania. Bardzo Wam za wszystko dziękuję, nie wiem co bym bez Was zrobiła.

HARZ. Z DEDYKACJĄ DLA MOJEJ MARTULINKI

I tak to moi mili było. Szast prast i znów styczeń i zabawa zaczyna się od nowa. Przed nami mnóstwo nowych dni, nie pozwólmy im się zmarnować. Róbmy wszystko aby ten rok zapisał się w naszej pamięci ciągiem pięknych, dobrych i sprzyjających nam dni. Mało co przychodzi z łatwością i szczęściu trzeba pomagać zatem życzę Wam, żebyście znaleźli w sobie przeogromne pokłady sił do tej pomocy. Niech codzienność układa Wam się w najpiękniejszy wzór a radość i szczęście przeplatają się z pogodą ducha i łatwością spełniania marzeń. Niech zawsze sprzyjają Wam pomyślne wiatry. Dbajcie o siebie i bądźcie szczęśliwi.

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...