Nie płacz, że coś się skończyło. Ciesz się, że Ci się to przytrafiło. ( G.G. Márquez )

niedziela, 31 marca 2019

Smakowanie Azji.

Poznawanie nowych smaków i odkrywanie dań nieznanej kuchni to dla mnie bardzo istotny element podróżowania. I bardzo przeze mnie lubiany. Podziwiam osoby, które potrafią wrócić z urlopu chudsze o kilka kilogramów bo u mnie waga najczęściej przechyla się w drugą stronę. Niby na wakacjach więcej się ruszam ale u mnie jest tak, że jak więcej się ruszam to i więcej jem. Buduję sobie wspomnienia na fundamencie złożonym z widoków, wrażeń, zapachów i smaków i każdy z tych elementów jest dla mnie tak samo ważny.



Nie jestem chojraczką jeśli chodzi o awangardę w kuchni. Nawet żyjąc w Europie nigdy nie zjadłabym królika, konia, baranka czy dziczyzny zatem w podróży absolutnie nie przemawiają do mnie dania, którego głównym mięsem jest pies, świnka morska, wąż, krokodyl albo kangur. Pamiętam jak kilka lat temu na Jarmarku Dominikańskim hitem była restauracja serwująca mięso strusia a z zagrody sąsiadującej ze stolikami przyglądało się gościom dwóch przedstawicieli gatunku.



Słynący ze swojego specyficznego zapachu, najczęściej nazywanego smrodem durian w rzeczywistości nie pachnie aż tak strasznie jak można o tym przeczytać w internecie. Wydziela co prawda specyficzną woń, której nie można pomylić z niczym innym ale zanim go spróbowałam wyobrażałam sobie zwalający z nóg fetor, powodujący kaszel i łzawienie oczu. Duriana spróbowałam z ciekawości i było to chyba moje najbardziej ekstremalne doświadczenie, chociaż i tak spodziewałam się gorszych wrażeń. Nie jest to może najpyszniejszy owoc jaki jadłam ale też daleko mu do bycia niejadalnym.


Z menu kraju, w którym jestem, a którego kuchnia nie jest mi znana, wybieram zawsze "bezpieczne" dania a jak mam jakieś wątpliwości to pytam np. o rodzaj mięsa, z którego to danie się składa. Najbardziej szaleję w owocach bo te swoim zapachem, kolorem i kształtem najczęściej wywołują euforię, zwłaszcza kiedy są to takie, które wcześniej znałam tylko z programów podróżniczych. Uwielbiam wybierać owoce do przyrządzanych na miejscu owocowych koktajli, nie przeszkadza mi nawet to, że nie znam nazw ani smaków większości z nich. Tak jak by sam fakt, że ładnie wyglądają, był gwarancją tego, że smakują równie pysznie.


Duriany, karambole, smocze owoce, rambutany, owoce chlebowca ( jackfruit ), guanabana, mangostan - wśród nich zwykłe jabłko wygląda egzotycznie. Te owoce zaskakują ciężkim do opisania smakiem, kolorem, fakturą skórki a także tym, co można znaleźć, jak się je obierze lub rozłupie.


Ścieżki moich podróżniczych szlaków zawsze przebiegają przez bazary i targowiska. Uwielbiam patrzeć na ludzi robiących zakupy, próbując sobie wyobrazić co z tego przyrządzą i jak to będzie smakować. Zawsze sobie obiecuję, że przyniosę z takiego bazaru fajną i ciekawą dokumentację fotograficzną ale najczęściej wpadam w taką ekscytację i radość z tego, co dookoła, że robienie zdjęć schodzi na drugi plan, zepchnięte tam przez wzrokowo-smakowe doznania. Tak samo mam w restauracjach - sama sobie obiecuję, że zrobię zdjęcie temu co zjadłam, zwłaszcza jeśli jest to coś fajnego lub podanego w nietypowy sposób, po czym o tym postanowieniu przypominam sobie jak już stoi przede mną pusty talerz a ja z zadowoleniem klepię się po pełnym brzuchu. Nie jest łatwo być pasjonatą-głodomorem.



Fajnie, że europejskie supermarkety coraz częściej mają w swojej ofercie owoce uchodzące do niedawna za raczej niedostępne na naszym kontynencie. To fajna okazja do spróbowania nowych rzeczy bez podróżowania albo do przypomnienia sobie smaków znanych z podróży. Mam tak z wieloma rzeczami, ostatnio z mango. W Siem Reap na terenie naszego hostelowego podwórka owoce mango spadały nam z drzew prosto pod nogi. Zbieraliśmy je do koszyków ustawionych na stołach na patio i zjadaliśmy w ilościach hurtowych. Były tak pyszne, że nigdy nie miałam dość. Po Kambodży mango znalazło się bardzo wysoko na liście moich ulubionych owoców ( ale i tak nigdy nie pobije malin, jagód albo czereśni ). Przechodząc koło sklepu Lindt zawsze wejdę chociażby po garść białych czekoladowych kulek z nadzieniem o smaku mango.




Szerokim łukiem omijam zawsze stoiska z mięsem bo ich zapach, intensyfikowany wysoką temperaturą, zawsze mnie powala a ja z trudem powstrzymuję pewne odruchy. Uwielbiam za to przyprawy, ich kolory i zapachy zawsze mnie ciekawią zwłaszcza że do tej pory znałam je np. tylko w sproszkowanej formie.



Nie mam obaw przed próbowaniem "egzotycznych" słodyczy chociaż akurat te azjatyckie raczej mi nie smakują. Jeśli chodzi o Tajlandię i Kambodżę to w kwestii smaków najbardziej tęsknię za zimną kawą ze skondensowanym mlekiem, której wypiłam hektolitry a której w Europie nie piję prawie wcale, zimną zieloną herbatą i czarną z miodem ( sprzedawane w butelkach były na zmianę moimi codziennymi towarzyszkami podróży ). No i za owocowymi koktajlami, które są jednym z moich najpyszniejszych azjatyckich wspomnień i już samo wybieranie składu do takiego napoju było fajnym przeżyciem.


Koszyk z jajkami krokodyla też mnie zaciekawił a gładka skorupka sprawiała przyjemność podczas dotykania ich. Na zdjęciu widać jak się błyszczą, naprawdę są gładziutkie.




Chociaż byłam na wielu targowiskach to jednak te azjatyckie są najbardziej ciekawe i zdumiewające bo i panują tam stardardy zdecydowanie odmienne od tych dobrze mi znanych, i asortyment przykuwa uwagę i sam w sobie jest atrakcją. To co dla mieszkańców jest codziennym obowiązkiem dla mnie, turystki, jest atrakcją i ciekawym doświadczeniem. Obserwowanie ludzi podczas ich zwykłych obowiązków i podpatrywanie codzienności jest tym co bardzo lubię robić i czemu oddaję się z wielką przyjemnością. Takie chwile to jedne z najfajniejszych dla mnie wspomnień.


A robale i insekty to coś czego chyba nigdy bym nie zjadła. Piszę chyba bo na Phuket spędziliśmy trochę czasu przy tym stoisku a nasza ciekawość walczyła z obrzydzeniem. Wygrało to drugie chociaż mieliśmy już moment, że chcieliśmy kupić jednego takiego malutkiego i zjeść na pół. Czasem bardzo wiarygodnie brzmią te opowiadania odważnych, którzy spróbowali, że takie robaczki to jak chipsy. Podczas gdy nie mogliśmy wyjść ze zdumienia, że można takie coś jeść, nie brakowało chętnych kupujących te rarytasy jako przekąskę do wieczornego filmu albo na drogę powrotną do domu.


Najciekawsze jest, że to czemu się tak przyglądam zastanawiając się, jak można to to zjeść, nie jest niczym niezwykłym dla Azjaty i stanowi podstawę jego wyżywienia i zwykły element codziennej diety. Robię zdjęcia egzotycznych owoców a pani sprzedawczyni pewnie wyjść nie może z podziwu, że tych nowoczesnych, cywilizowanych i bogatych europejczyków, którzy mają wszystko, ciekawią rambutany i karambole a na widok krokodylich jaj ekscytują się jak by trzymali w ręku meteoryt.


Podróżowanie to chyba w największym stopniu obserwacja. Podziwiam dane miejsca, starając się zapamiętać jak najwięcej aby później móc ratować się tymi wspomnieniami, kiedy kolejny urop nawet mgliście nie majaczy mi na horyzoncie. Ale moje wspomnienia to coś więcej - to zapach towarzyszący spacerom, uśmiech wymieniony z nieznajomą osobą oraz całe bogactwo smaków lokalnej kuchni i próbowanych potraw. Nic nie gwarantuje tak trwałych wspomnień jak doskonała współpraca wszystkich zmysłów. 

piątek, 22 marca 2019

Najpiękniejsze plaże mojego świata.

Bliskość morza albo ostatecznie jakiejś innej dużej wody działa na mnie kojąco. Pływakiem jestem raczej kiepskim a moje umiejętności w tym temacie są podstawowe i raczej pozwalają mi utrzymać się na wodzie niż wyczyniać cuda zbliżone do tych z pływania zsynchronizowanego. Uwielbiam ten stan nieważkości jakie daje pływanie ale za dużo we mnie jakiegoś strachu, którego nie jestem w stanie wytłumaczyć. Woda nie jest moim ulubionym żywiołem ale jest ulubionym widokiem. Moją słabość do szerokiej wody tłumaczę faktem, że pochodzę z Gdyni więc chyba mam to we krwi.


Podzielę się dzisiaj z Wami kilkoma plażowymi hitami. Na początek Maya Bay, którą odwiedziłam podczas zeszłorocznego urlopu. Widoki znane wszystkim albo z internetu albo z filmu "Niebiańska plaża" z Leonardo DiCaprio w roli głównej. To jedna z najtłumniej odwiedzanych plaż w Tajlandii i w Azji w ogóle. Maya Beach była jednym z przystanków podczas naszego jednodniowego rejsu i spędziliśmy tam jedynie godzinę. Mało, ale wystarczająco żeby się zachwycić i na własne oczy przekonać się, że internety nie kłamią i tam faktycznie jest cudnie! Byliśmy tam krótko przed zamknięciem plaży - władze Tajlandii  podjęły taką decyzję z powodu wyniszczenia ekosystemu przez odwiedzających Maya Beach turystów.

Widoki piękne, woda czysta i ciepła a piasek biały i jedwabisty.



Kolejna cudna plaża to też Tajlandia. Z resztą tak się złożyło, że w tym rankingu poświęcam jej wiele uwagi. No ale w końcu to Tajlandia. Wyspa Bambusowa ( Bamboo Island ) to najbardziej dziewicza z wysp, na jakich byłam, nie ma tam żadnej infrastruktury a odwiedziliśmy ją podczas wcześniej wspomnianego rejsu. Widoki przepiękne, turkusowa przejrzysta woda, biały piasek i piękne muszle.




Znów Tajlandia ale obiecuję, że w tym rankingu już ostatni raz. Podczas mojego pierwszego pobytu w Tajlandii i w Azji w ogóle spędziłam kilka dni na Ko Phi Phi. Mieszkałyśmy z koleżanką w domu na palach, do "centrum" chodziłyśmy boso brzegiem morza. W ogóle byłyśmy tam boso cały czas. Wyspa jest nieduża, nie ma tam żadnych dróg i praktycznie ulic. Jedyny dostępny sposób przemieszczania się to albo łódka albo własne, najlepiej bose, nogi. Widoków z Ko Phi Phi nie zapomnę nigdy i cieszę się, że byłam tam dziesięć lat temu. Wariowałam ze szczęścia. W zeszłym roku miałam okazję wrócić na Ko Phi Phi na moment ponieważ organizator rejsu akurat tam zaplanował nam obiad. Ale tam się zmieniło! Tłumy turystów, głośna muzyka i ogólny harmider co mnie nie dziwi, bo wyspa naprawdę jest piękna. Cieszę się jedynie, że mogłam tam spędzić niezapomniany czas dawno temu bo teraz pewnie odczucia mogłabym mieć trochę inne.





Mój ranking najfajniejszych i najładniejszych plaż, na jakich byłam, rządzi się swoimi kryteriami. Marna ze mnie plażowiczka, nie wyobrażam sobie leżeć plackiem cały dzień a co dopiero spędzić tak cały urlop. Zaczynam nudzić się maksymalnie po godzinie, nie pomaga nawet ciekawa książka - leżąc na plecach drętwieją mi ręce od jej trzymania, a leżąc na brzuchu narzekam na szyję i barki. Naprawdę kiepska ze mnie towarzyszka do opalania. Szybko zaczynam marudzić, wiercę się, na próżno szukam wygodnej pozycji, kombinuję co by tu porobić żeby jakoś spędzić czas. Medal temu kto mnie znosi. Dlatego też w moim rankingu najwyższe pozycje zajmują plaże oferujące coś więcej niż tylko miejsce na rozłożenie koca. Fajne widoki, miejsca spacerowe - o tak, to takie rzeczy cenię. Patrzenie na wielką wodę bardzo mnie relaksuje a spacery jej brzegiem nigdy nie przestaną nudzić i zachwycać. Tak też było w niemieckim St. Peter-Ording. Wielka i szeroka plaża, praktycznie pusta tego dnia. Wiało tak okrutnie, że mieliśmy problem żeby wysiąść z samochodu a po powrocie do domu piasek mieliśmy naprawdę wszędzie. Ale spacer był fajny, rzadko mam okazję widzieć odpływ.






Kolejna plaża to hiszpańskie Calblanque. Był czas, że ta plaża była moją ulubioną i kiedy potrzebowałam nadmorskiego spaceru wybierałam się właśnie tam. Kilka małych i dzikich plaż w otoczeniu górzysto-piaszczystej dziczy. Może sama plaża nie powala pięknem ale za to okolica, w jakiej się znajduje już tak. Skaliste wybrzeże, na horyzoncie góry, preria a nawet pustynia. Nie ma tu żadnej infrastruktury oprócz parkingu dla samochodów. Nie ma sklepów ani barów co sprawia, że miejsce wybierają najczęściej ci szukający ciszy i spokoju a właściciele psów mają możliwość swobodnego puszczania luzem swoich czworonogów. Ile ja tu fajnych chwil przeżyłam, ile kilometrów przeszłam...Książka, Mila, termos, jakiś prowiant, godzina w samochodzie i miałam swój własny raj.






Hiszpańska Playa de Portman jest plażą oryginalną i spośród wielu innych wyróżnia ją kolor piasku. W przeszłości okolica słynęła z kopalni i elektrowni, z której zostały jedynie ruiny. I ten czarny piasek jest pozostałością po prowadzonych tam wykopach. Okolice plaży to klifowe i skaliste zbocza - jakże by inaczej - również w ciemnych barwach. Dużym plusem plaży jest małe zatłoczenie a piasek, pomimo tego, że na zdjęciach może sprawia inne wrażenie - jest przyjemny i miękki. Podobało mi się tam a widok czarnej plaży był ciekawym doświadczeniem i miłą odmianą po spacerach po złotym piasku. Nie będę jednak ukrywać, że wolę plażę w tradycyjnej kolorystycznie wersji. Możliwe, że wynika to z faktu, że nie darzę czerni zbyt dużą sympatią, praktycznie nie mam czarnych ubrań, w wystroju wnętrz też preferuję raczej jaśniejsze i bardziej radosne barwy.






Na koniec zostawiłam prawdziwy hit. W moim rankingu najpiękniejsza plaża regionu, w którym mieszkałam i jedna z najpiękniejszych w całej Hiszpanii. W dodatku mam z nią wiele miłych i niezapomnianych wspomnień. Tutaj nawet nie marudziłam, że nuda, że niewygodnie, że gorąco - spacer po pięknej okolicy był zawsze skutecznym antidotum na to moje marudzenie. No i woda -spokojna i czysta. Bywałam tam tak często, że nazywałam ją moją. Przeczytałam tam dziesiątki książek, wypiłam hektolitry herbaty, za każdym razem wchodziłam na pobliskie wzniesienia żeby spojrzeć na ten cudy natury z wysoka. Okolicę znałam swietnie a i tak za każdym razem odkrywałam coś nowego a na dzień na mojej plaży w Mazarron cieszyłam się jak podróż w nieznane. Mam do tej plaży wielki sentyment, zabierałam tam wszystkich naszych gości. Zbyt długo tam nie byłam a pisząc to teraz i oglądając zdjęcia podjęłam decyzję, że pojadę tam podczas kolejnego wyjazdu do Hiszpanii. Piękne miejsce, małe i kameralnie. A co najważniejsze, można zabierać psy, co za czasów Mili było dla mnie bardzo ważne.






Chociaż nie uważam się za plażowiczkę to plaże bardzo lubię. Kojąco działa na mnie widok wody a szum fal to jedna z ulubionych ścieżek dźwiękowych w codzienności. Woda sięgająca aż po horyzont, błyszcząca w blasku słońca i odbijające się od niej jego promienie. Nad wodą fajnie mi się czyta i całkiem nieźle śpi. Namiętnie zwożę do domu muszle i nadmorskie skarby i napełniam nimi słoje i słoiki. Nie lubię nadmorskich kurortów, zdecydowanie bardziej pociąga mnie dzicz i wyludnienie oraz fajne tereny spacerowe. Lubię wysokie i skaliste brzegi i widok wody pode mną. Prędzej wybiorę dziką plażę niż leżaki i palmy. Nie muszę mieć drinków z parasolką ani parasola nad głową - niebieskie niebo mi wystarczy co w połączeniu z lazurową wodą tworzy paletę moich dwóch ulubionych barw.
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...