Poznawanie nowych smaków i odkrywanie dań nieznanej kuchni to dla mnie bardzo istotny element podróżowania. I bardzo przeze mnie lubiany. Podziwiam osoby, które potrafią wrócić z urlopu chudsze o kilka kilogramów bo u mnie waga najczęściej przechyla się w drugą stronę. Niby na wakacjach więcej się ruszam ale u mnie jest tak, że jak więcej się ruszam to i więcej jem. Buduję sobie wspomnienia na fundamencie złożonym z widoków, wrażeń, zapachów i smaków i każdy z tych elementów jest dla mnie tak samo ważny.
Nie jestem chojraczką jeśli chodzi o awangardę w kuchni. Nawet żyjąc w Europie nigdy nie zjadłabym królika, konia, baranka czy dziczyzny zatem w podróży absolutnie nie przemawiają do mnie dania, którego głównym mięsem jest pies, świnka morska, wąż, krokodyl albo kangur. Pamiętam jak kilka lat temu na Jarmarku Dominikańskim hitem była restauracja serwująca mięso strusia a z zagrody sąsiadującej ze stolikami przyglądało się gościom dwóch przedstawicieli gatunku.
Słynący ze swojego specyficznego zapachu, najczęściej nazywanego smrodem durian w rzeczywistości nie pachnie aż tak strasznie jak można o tym przeczytać w internecie. Wydziela co prawda specyficzną woń, której nie można pomylić z niczym innym ale zanim go spróbowałam wyobrażałam sobie zwalający z nóg fetor, powodujący kaszel i łzawienie oczu. Duriana spróbowałam z ciekawości i było to chyba moje najbardziej ekstremalne doświadczenie, chociaż i tak spodziewałam się gorszych wrażeń. Nie jest to może najpyszniejszy owoc jaki jadłam ale też daleko mu do bycia niejadalnym.
Z menu kraju, w którym jestem, a którego kuchnia nie jest mi znana, wybieram zawsze "bezpieczne" dania a jak mam jakieś wątpliwości to pytam np. o rodzaj mięsa, z którego to danie się składa. Najbardziej szaleję w owocach bo te swoim zapachem, kolorem i kształtem najczęściej wywołują euforię, zwłaszcza kiedy są to takie, które wcześniej znałam tylko z programów podróżniczych. Uwielbiam wybierać owoce do przyrządzanych na miejscu owocowych koktajli, nie przeszkadza mi nawet to, że nie znam nazw ani smaków większości z nich. Tak jak by sam fakt, że ładnie wyglądają, był gwarancją tego, że smakują równie pysznie.
Duriany, karambole, smocze owoce, rambutany, owoce chlebowca ( jackfruit ), guanabana, mangostan - wśród nich zwykłe jabłko wygląda egzotycznie. Te owoce zaskakują ciężkim do opisania smakiem, kolorem, fakturą skórki a także tym, co można znaleźć, jak się je obierze lub rozłupie.
Ścieżki moich podróżniczych szlaków zawsze przebiegają przez bazary i targowiska. Uwielbiam patrzeć na ludzi robiących zakupy, próbując sobie wyobrazić co z tego przyrządzą i jak to będzie smakować. Zawsze sobie obiecuję, że przyniosę z takiego bazaru fajną i ciekawą dokumentację fotograficzną ale najczęściej wpadam w taką ekscytację i radość z tego, co dookoła, że robienie zdjęć schodzi na drugi plan, zepchnięte tam przez wzrokowo-smakowe doznania. Tak samo mam w restauracjach - sama sobie obiecuję, że zrobię zdjęcie temu co zjadłam, zwłaszcza jeśli jest to coś fajnego lub podanego w nietypowy sposób, po czym o tym postanowieniu przypominam sobie jak już stoi przede mną pusty talerz a ja z zadowoleniem klepię się po pełnym brzuchu. Nie jest łatwo być pasjonatą-głodomorem.
Fajnie, że europejskie supermarkety coraz częściej mają w swojej ofercie owoce uchodzące do niedawna za raczej niedostępne na naszym kontynencie. To fajna okazja do spróbowania nowych rzeczy bez podróżowania albo do przypomnienia sobie smaków znanych z podróży. Mam tak z wieloma rzeczami, ostatnio z mango. W Siem Reap na terenie naszego hostelowego podwórka owoce mango spadały nam z drzew prosto pod nogi. Zbieraliśmy je do koszyków ustawionych na stołach na patio i zjadaliśmy w ilościach hurtowych. Były tak pyszne, że nigdy nie miałam dość. Po Kambodży mango znalazło się bardzo wysoko na liście moich ulubionych owoców ( ale i tak nigdy nie pobije malin, jagód albo czereśni ). Przechodząc koło sklepu Lindt zawsze wejdę chociażby po garść białych czekoladowych kulek z nadzieniem o smaku mango.
Szerokim łukiem omijam zawsze stoiska z mięsem bo ich zapach, intensyfikowany wysoką temperaturą, zawsze mnie powala a ja z trudem powstrzymuję pewne odruchy. Uwielbiam za to przyprawy, ich kolory i zapachy zawsze mnie ciekawią zwłaszcza że do tej pory znałam je np. tylko w sproszkowanej formie.
Nie mam obaw przed próbowaniem "egzotycznych" słodyczy chociaż akurat te azjatyckie raczej mi nie smakują. Jeśli chodzi o Tajlandię i Kambodżę to w kwestii smaków najbardziej tęsknię za zimną kawą ze skondensowanym mlekiem, której wypiłam hektolitry a której w Europie nie piję prawie wcale, zimną zieloną herbatą i czarną z miodem ( sprzedawane w butelkach były na zmianę moimi codziennymi towarzyszkami podróży ). No i za owocowymi koktajlami, które są jednym z moich najpyszniejszych azjatyckich wspomnień i już samo wybieranie składu do takiego napoju było fajnym przeżyciem.
Koszyk z jajkami krokodyla też mnie zaciekawił a gładka skorupka sprawiała przyjemność podczas dotykania ich. Na zdjęciu widać jak się błyszczą, naprawdę są gładziutkie.
Chociaż byłam na wielu targowiskach to jednak te azjatyckie są najbardziej ciekawe i zdumiewające bo i panują tam stardardy zdecydowanie odmienne od tych dobrze mi znanych, i asortyment przykuwa uwagę i sam w sobie jest atrakcją. To co dla mieszkańców jest codziennym obowiązkiem dla mnie, turystki, jest atrakcją i ciekawym doświadczeniem. Obserwowanie ludzi podczas ich zwykłych obowiązków i podpatrywanie codzienności jest tym co bardzo lubię robić i czemu oddaję się z wielką przyjemnością. Takie chwile to jedne z najfajniejszych dla mnie wspomnień.
A robale i insekty to coś czego chyba nigdy bym nie zjadła. Piszę chyba bo na Phuket spędziliśmy trochę czasu przy tym stoisku a nasza ciekawość walczyła z obrzydzeniem. Wygrało to drugie chociaż mieliśmy już moment, że chcieliśmy kupić jednego takiego malutkiego i zjeść na pół. Czasem bardzo wiarygodnie brzmią te opowiadania odważnych, którzy spróbowali, że takie robaczki to jak chipsy. Podczas gdy nie mogliśmy wyjść ze zdumienia, że można takie coś jeść, nie brakowało chętnych kupujących te rarytasy jako przekąskę do wieczornego filmu albo na drogę powrotną do domu.
Najciekawsze jest, że to czemu się tak przyglądam zastanawiając się, jak można to to zjeść, nie jest niczym niezwykłym dla Azjaty i stanowi podstawę jego wyżywienia i zwykły element codziennej diety. Robię zdjęcia egzotycznych owoców a pani sprzedawczyni pewnie wyjść nie może z podziwu, że tych nowoczesnych, cywilizowanych i bogatych europejczyków, którzy mają wszystko, ciekawią rambutany i karambole a na widok krokodylich jaj ekscytują się jak by trzymali w ręku meteoryt.
Podróżowanie to chyba w największym stopniu obserwacja. Podziwiam dane miejsca, starając się zapamiętać jak najwięcej aby później móc ratować się tymi wspomnieniami, kiedy kolejny urop nawet mgliście nie majaczy mi na horyzoncie. Ale moje wspomnienia to coś więcej - to zapach towarzyszący spacerom, uśmiech wymieniony z nieznajomą osobą oraz całe bogactwo smaków lokalnej kuchni i próbowanych potraw. Nic nie gwarantuje tak trwałych wspomnień jak doskonała współpraca wszystkich zmysłów.