Nie płacz, że coś się skończyło. Ciesz się, że Ci się to przytrafiło. ( G.G. Márquez )

poniedziałek, 25 maja 2020

Tak bardzo lubię Porto!



Po pierwszym wpisie o Porto, będącym raczej wprowadzeniem do wizyty w tym pięknym portugalskim mieście, a od publikacji którego minęło już trochę czasu, przyszła pora na kilka konkretów i zabytków z których słynie miasto.



Usytuowane nad rzeką Douro, a właściwie wstęgą tej rzeki przecięte Porto to raj dla turystów lubiących klimatyczną architekturę składającą się z kolorowych kamienic, domów i ciasnych uliczek. Starówka miasta od 1996 roku znajduje się na liście Światowego Dziedzictwa UNESCO, całkiem moim zdaniem zasłużenie. Moje ciepłe uczucia w stosunku do Porto to miłość od pierwszego wejrzenia, już pierwszy rzut oka na panoramę miasta z mostu Luisa I wywołał u mnie szybsze bicie serce i przekonanie, że Porto znajdzie się w czołówce moich ulubionych europejskich miast.


Mam słabość do miast mających dostęp do wody i nie ważne czy są to jeziora, rzeki, morza czy kanały. Albo tak jak w przypadku Porto ocean. A fakt, że miasto zostało zbudowane u ujścia Douro do oceanu i jest niezwykle uroczo usytuowane wywołuje dodatkową ekscytację i sprawia, że moja miłość objawia się z podwójną mocą.




Jedną z pierwszych atrakcji do której poszliśmy była chyba znana wszystkim księgarnia Lello. Nie odstraszyła nas kolejka chętnych na zwiedzanie bo byliśmy na nią przygotowani, zaskoczył natomiast fakt jak wszystko fajnie i szybko się posuwało. Wstęp kosztuje 5 euro które można sobie odliczyć od zrobionych w księgarni zakupów. Uwielbiam czytać a klimatyczne księgarnie odwiedzam za każdym razem kiedy nadarzy się taka okazja. Tej też nie można odmówić uroku i bardzo mi się spodobała ale chyba bardziej lubię te stare, klimatyczne, z książkami poukładanymi niemal wszędzie sprawiającymi wrażenie chaosu. I kocham książkowe antykwariaty. Tutaj było trochę za bardzo turystycznie a zamiast szukających perełek literatury miłośników czytania większość stanowili turyści pozujący do zdjęć. To nie do końca klimaty w moim guście.



Przeważnie budynki dworca są raczej mało ciekawe a są i takie, które lepiej omijać szerokim łukiem. Jednak dworzec Sao Bento doczekał się miana zabytku a ja nie przypominam sobie czy kiedykolwiek byłam na równie pięknej stacji. Wnętrze dworca zachwyca, jest typowo portugalskie a na ścianach można podziwiać wydarzenia historyczne i zwyczaje ludowe mieszkańców ukazane na ponad dwudziestu tysiącach kafelkowych kwadracików.



Przy Sao Bento parkowaliśmy samochód dzięki czemu mogłam tam być dwa razy dziennie. Udało się nawet trafić w moment kiedy na stacji nie było nikogo. W ogóle nie miałam wrażenia że jestem na dworcu gdzie krzyżują się drogi wyruszających w podróż lub kończących ją na tej pięknej i wyjątkowej pod względem zdobień stacji.


Świat jest mały o czym kolejny raz przekonałam się pod katedrą Sé. W pewnym momencie ktoś pociągnął mnie za włosy a kiedy się odwróciłam tym kimś okazał się mój były szef. Oboje ucieszyliśmy się ze spotkania którego żadne z nas się nie spodziewało. Dla mnie był to pierwszy dzień urlopu, dla Antonia ostatni. Fajne są takie momenty.


Katedra to obowiązkowy punkt na turystycznej mapie miasta i nawet jeśli ktoś tak jak my nie planuje wejść do środka to warto tu przyjść bo budynek jest szalenie ciekawy architektonicznie. Sé jest usytuowana na najwyższym wzniesieniu nad rzeką co jest gwarancją fajnych widoków. Katedra uznawana jest za romańską aczkolwiek za sprawą licznych rekonstrukcji widać raczej różne style.



Kilka razy zastanawiałam się nad tym czy bardziej podobało mi się w Porto czy w Lizbonie i chyba jednak w pierwszym z tych wymienionych, które jednocześnie jest też pierwszym przeze mnie odwiedzonym. Lizbona jest wyjątkowa i wróciłam zachwycona ale to chyba Porto ma fajniejszy klimat. Na moje wrażenia ma pewnie też wpływ to, że spędziłam tutaj pierwszy dzień urlopu, którego byłam spragniona tak bardzo, że odliczałam dni ( tylko kierunek miał być inny ). Miasto przywitało nas piękną pogodą, to tutaj pierwszy raz w roku założyłam letnie ciuchy i wypiłam Martini do śniadania. Tutaj też zakończyliśmy naszą portugalską majówkę. Można powiedzieć, że podczas przedłużonej majówki zatoczyliśmy koło i to właśnie Porto było początkiem i końcem tego niezapomnianego czasu.


Zaletą Porto jest to, że łatwo można znaleźć wolną przestrzeń, Lizbona pod tym względem jest dużo bardziej ściśnięta przestrzennie, pomimo tego że jest wieksza ( chociaż może właśnie dlatego ). Porto to drugie pod względem wielkości miasto Portugalii ale w ogóle tego po nim nie widać. Nie wiem czy to za sprawą położenia nad rzeką czy usytuowania na wzgórzu. Z wielu punktów miasta rozciągają się piękne widoki na oklicę, bardzo szybko można odłączyć się od turystycznego tłumu i poczuć klimat małego, spokojnego miasta.



Lizbona ma Alfamę a Porto ma Ribeirę - niezwykle klimatyczną dzielnicę, gęstwinę średniowiecznych uliczek i kolorowych kamienic krytych czerwoną dachówką. Stałym i charakterystycznym elementem krajobrazu miasta są azulejos pokrywające dużą część fasad. I chociaż często można się spotkać z opinią, że ta najważniejsza turystycznie i najbardziej znana część miasta jest zaniedbana i głośno woła o remont to dla mnie ta brzydota jest atrakcją. Widzę wiele uroku w starych okiennicach i w odpadającym tynku ale jednocześnie rozumiem że są tacy, którzy pod względem urbanistycznej estetyki różnią się ode mnie bardzo i od turystycznych miejscowości oczekują raczej większej dbałości o wszystko.


Jak każdy mam swoich ulubieńców jeśli chodzi o europejskie miasta, w czołówce listy znajduje się m.in. Murcja, Barcelona, Kraków, Bergamo, Wilno, Ryga czy Praga ( kolejność zupełnie przypadkowa). W zeszłym roku dołączyło do niej Porto i to od razu na wysoką i silną pozycję. Portugalia bardzo długo była takim moim podróżniczym wyrzutem sumienia bo wiecznie zwlekałam z podróżą tam. Jeszcze zanim na własnej skórze i na własnym sercu przekonałam się jak tam jest pięknie miałam pewność, że Portugalia mnie zachwyci. Tak się stało. Pokochałam Porto w dwójnasób: jako miasto i jako trunek i o ile to pierwsze w ogóle mnie nie dziwi to muszę przyznać, że to drugie już tak.


Porto przywitało nas upałem i słońcem a pożegnało deszczem i wilgocią odczuwaną nawet w kościach. Wiało tak, że drzewa chyliły się ku ziemi a semafory drgały niebezpiecznie. Ostatni wieczór był pożegnaniem z urlopem i z miastem a jedynym słusznym miejscem była ostatnia wieczerza w klimatycznej restauracji nad rzeką, z typowym portugalskim wystrojem, muzyką i oczywiście kuchnią. A później pożegnalne drinki z widokiem na most Luisa I i starówkę Porto oraz ostatnie spojrzenie na miasto. Widzę to wszystko nawet teraz tak jakby to była fotografia.

niedziela, 17 maja 2020

Spacerologia regularnie stosowana.

Przerosły mnie trochę zmiany wprowadzone przez Blogger w związku z czym napisanie tego tekstu zajęło mi dużo więcej czasu niż to bywa zazwyczaj. Informatyczka ze mnie marna, w dodatku w tej dziedzinie jeśli coś mi nie wychodzi to wyjątkowo szybko się zniechęcam. Brakuje mi cierpliwości żeby na nowo wszystko oswoić a przecież w tym przypadku to jedyna słuszna droga aby się przyzwyczaić do nowej szaty graficznej edytora. Jakoś poszło i może nie będzie tak źle jak na to wyglądało dzisiaj rano. Przed wprowadzaniem jakichkolwiek zmian powstrzymuje mnie obawa przed tym, że kliknę coś bez zastanowienia i bezpowrotnie stracę wszystkie wpisy, a wiem dwie rzeczy - że tak można bo znam takie przypadki z blogosfery, oraz że stany "bezmyślenia" nie są w końcu aż tak mi obce. Kilka razy wychodziłam z książką na hamak z postanowieniem, że oto nadszedł koniec mojego blogowania - piszę to po to żebyście mogli sobie wyobrazić moją niemoc i zniechęcenie faktem, że wszystko szło nie tak ( jak wiele rzeczy tego dnia ). Jak się okazało do odzyskania chęci do życia i do pisania wystarczyła chwila na balkonie i mały kieliszek porto
 - alkoholowe wspomnienia jako jedna z form podróżowania bez wychodzenia z domu, czemu nie?
 


Ale do rzeczy. Będzie o czymś zdecydowanie przyjemniejszym niż moje komputerowe problemy; dzisiaj będzie las, wydmy, łąki i jezioro czyli moje codzienne spacerowe krajobrazy i ścieżki. Najczęściej przemierzam je rowerem ale są dni, że na rowerze dojeżdżam tylko do lasu. Kiedy decyduję się na spacer to rower zostawiam na parkingu przy rowerowym stojaku, zabieram plecak z aparatem, książką i z termosem i idę. Idę, idę, idę odkrywając nowe ścieżki albo przedeptując już te znane. I jest pięknie, oczywiście jeśli dopisuje pogoda. Od razu poprawia mi się humor, nabieram energii do działania i odzyskuję przekonanie, że mogę wszystko. Nie straszne mi wirusy oraz wprowadzone zakazy, nakazy i ograniczenia. Kiedy mogę iść przed siebie otoczona budzącą się do życia przyrodą w zasadzie nie potrzebuję niczego więcej.



Bałam się, że w związku z zaistniałą sytuacją przegapię nadejście wiosny bo jednak pokonywanie codziennie tej samej trasy praca - dom pozwala zauważyć zmiany związane z nową porą roku: tu nowy listek, tam stokrotki a gdzie indziej świeża, soczyście zielona trawa. Tymczasem moją nową, pokonywaną regularnie trasą stały się te spacerowo - rowerowe i na nich też widzę jak praktycznie z dnia na dzień robi się coraz bardziej zielono. Jak co roku czekałam na bzy a tymczasem mam już w domu dwa wazony. Teraz czekam na konwalie.



Ten źrebak podchodzi do mnie jak tylko widzi że podjeżdżam i parkuję rower. Jest szalenie kochany i domaga się pieszczot a to jego małe ciałko bardzo mnie wzrusza.




Ogrom wolnego czasu i spowodowane zaistniałą sytuacją chwilowe bezrobocie mają wiele zalet ale dla mnie chyba największą jest to, że mogę spędzać w lesie cały dzień. Wiem, że zatęsknię za tym już w dniu kiedy będę musiała wrócić do pracy. Kiedy pracuję też bywam w tym "moim" lesie regularnie ale w dni robocze tylko popołudniu, zakładając, że mi się chce ( na szczęście częściej się chce niż nie ). A teraz mam tyle swobody, że bardzo często jestem w lesie jeszcze przed południem. Zazwyczaj rozkład dnia wygląda tak, że najpierw "wypedałowywuję" zamierzone kilometry a później siadam z książką na skraju lasu i czytam. Bywa i tak, że poprostu jadę do lasu na rowerze tylko po to, żeby wypić earl grey'a i poczytać, i spędzam tak pół dnia. W moim przekonaniu ani super wygodna sofa z kocykiem, ani balkonowy hamak nie mają z czytaniem na łonie natury najmniejszych nawet szans.



Codzienne spacery to stały program dnia, w domu zostaję tylko wtedy kiedy leje. Nawet jak mam zaplanowane jakieś spotkanie towarzyskie albo gości na kolację to tak sobie rozplanowywuję wszystko, żeby czasu starczyło na najważniejsze - na las. Nigdzie indziej nie bywam ostatnio ale za to w lesie często i regularnie. Zawsze z aparatem, mam nawet spacjalny folder zatytuowany "rower i spacery w czasach zarazy". Będzie na wieczną pamiątkę.


Wbrew wszystkiemu to są fajne dni i jak się skończą to będę je mile wspominać. Nawet ta bezproduktywność jest fajna chociaż są i tacy, którzy taki stan nazywają nudą. Jestem dużo bardziej zdyscyplinowana kiedy mam dużo obowiązków a w nawale zajęć jakoś umiem wszystko fajniej zorganizować, chociaż często narzekam. Teraz to chyba najlepsza jestem w uchylaniu się. Niedługo wróci normalność zatem trzeba robić wszystko żeby ten ogrom wolnego czasu wykorzystać najlepiej jak się da. 11 maja miałam lecieć na urlop, kolejny mam zaplanowany na sierpień. Stan dni urlopowych do wykorzystania jaki mi pozostał to 27, mam nadzieję że będą okazje żeby go do końca roku wyzerować. Co tam okazje, niech tylko będzie taka możliwość.  


Osiągnęłam taki błogostan w tym całym szaleństwie, że już nie pamiętam jak to jest być częścią ulicznego tłumu i nie jestem w stanie wyobrazić sobie siebie w scenerii innej niż łąka i las. Fajnie mi a wprowadzone ograniczenia mi nie przeszkadzają bo i tak ich nie odczuwam. Nie miałabym nic przeciwko temu gdyby potrwało to wszystko jeszcze trochę :). Żal mi anulowanych podróży ale nawet i to zniosłam całkiem dobrze, poza tym pocieszam się myślą, że kiedyś to sobie odbiję. Fajnie mi w tej cichej, spokojnej i czasami nudnej codzienności bez wymuszonych budzikiem pobudek, bez tłumu, czekania na zmianę świateł, kolejek do kas i przymierzalni, korków oraz opóźnionych pociągów. Świat zwolnił a ja poczułam, że dopiero teraz za nim nadążam. Zazwyczaj kręci się zbyt szybko i zmierza w dziwnym i często niezrozumiałym dla mnie kierunku. Tak jak jest teraz jest dobrze. 

niedziela, 10 maja 2020

Kłajpeda żwawym krokiem ( bo było zimno )

Zima nie sprzyja podróżowaniu po Europie i nie chodzi o to, że jest zimno i sypie śnieg, bo taka zima jest już tylko wspomnieniem. Zimno też mi nie przeszkadza aczkolwiek radzę sobie z nim średnio i kiedy temperatura spada poniżej zera to dla mnie jest już -100 stopni. Krótkie dni, ciemne i długie poranki oraz wieczory zaczynające się o 16-stej nie są idealnymi warunkami do poznawania nowych miejsc, zwłaszcza jeśli do dyspozycji mamy tylko kilka godzin.


Ten wyjazd był spontaniczny i raczej nie turystyczny dla większości naszej grupy, jedyną turystką byłam ja i nie byłabym sobą gdybym nie wykorzystała wolnej chwili na spacer po mieście. Na szczęście miałam ze sobą aparat co było dodatkową motywacją żeby aktywnie wykorzystać wolny czas. Przyjechaliśmy do Kłajpedy z Taurage a to 1,5 godz. drogi co biorąc pod uwagę fakt, że wyruszyliśmy po późnym śniadaniu a grudniowe dni są krótkie, nie sprzyjało mojemu nastawieniu na intensywne zwiedzanie. Ale wszystko jest lepsze od siedzenia w domu.



W drodze do Kłajpedy zatrzymaliśmy się jeszcze na chwilę nad Bałtykiem żebym mogła zobaczyć czapkę Holendra ( Olando Kepure ) - prawie dwudziestopięciometrowe wzgórze położone w Litewskim Nadmorskim Parku Regionalnym. To jedyny taki pomnik przyrody na Litwie.



Kłajpeda leży w zachodniej części Litwy, nad Morzem Bałtyckim, u ujścia rzeki Danga do Zalewu Kurońskiego. To największe miasto litewskiego wybrzeża. Jej związek z morzem jest widoczny od pierwszego wejrzenia a elementy i dekoracje marynistyczne pojawiają się tutaj często i nie da się ich przeoczyć.



Spacerowałam trochę na oślep ale narzekać nie będę bo praktykuję to często i kilka razy wspominałam na blogu, że zwykłe spacery przed siebie to bardzo często najlepszy sposób żeby poznać jakieś miejsce. Bardzo żałuję jednak, że nie miałam na Kłajpedę trochę więcej czasu. Merytorycznie do tego spaceru nie przygotowałam się w ogóle, nie mogłam znaleźć informacji turystycznej żeby dowiedzieć się czegokolwiek i zdobyć mapę a przerwa między Bożym Narodzeniem sprawiła, że miasto było uśpione i ciche a większość sklepów zamknięta.



O Kłajpedzie nie wiedziałam praktycznie nic oprócz tego, że to miasto partnerskie mojej rodzinnej miejscowości. Z internetu znałam jedynie statuę Czarnego Ducha i bardzo się cieszę, że pomimo braku mapy jakoś przypadkiem udało mi się tam dotrzeć. Czarny Duch znajduje się obok zabytkowego, ale wciąż działającego zwodzonego mostu łańcuchowego, jedynego takiego na Litwie. 



Jak już znalałam informację turystyczną to oprócz zdobycia mapy i kilku informacji o mieście dowiedziałam się również, że największe i najfajniejsze atrakcje Kłajpedy znajdują się po drugiej stronie rzeki a ja na tak długi spacer nie miałam już niestety czasu. To rozczarowanie sprawiło że obiecałam sobie iż wrócę tutaj innym razem, latem, w przyszłości w której będę już mogła podróżować. Wtedy już odpowiednio się do tej podróży przygotuję i od razu ruszę na drugą stronę rzeki Danga żeby zobaczyć to wszystko na co teraz zabrakło mi czasu.



Te dwie godzinki, które miałam do swojej dyspozycji w Kłajpedzie to nic w porównianiu z tym co ma ona do zaoferowania turyście. No ale to wystarczyło, żeby zauważyć że miasto ma potencjał i rozbudzić mój apetyt na więcej. Moje zwiedzanie było raczej spacerem, zobaczyłam niewiele zabytków bo o nich nie wiedziałam a jak już się dowiedziałam to zrobiło się ciemno a my musieliśmy wracać.


Pomimo zimna i braku fajnego do robienia zdjęć światła Kłajpeda bardzo mi się spodobała i zrobię wszystko żeby wrócić tutaj możliwie szybko. Przez to, że nie nastawiałam się na żaden spacer ani na zwiedzanie o większości atrakcji dowiedziałam się podczas wizyty w informacji turystycznej oraz z materiałów, które tam otrzymałam czyli zdecydowanie zbyt późno żeby zobaczyć je wszystkie w czasie, którym dysponowałam.



Podczas spaceru po Kłajpedzie można spotkać wiele starych i klimatycznych zabudowań, jest wśród nich również budynek będący kiedyś siedzibą pierwszego przedszkola w mieście.


Jest też tutaj zamek, fortyfikacje, historyczny budynek Ratusza Miejskiego, zabytkowy rynek, zaginione kościoły, terminal statków wojennych oraz dużych statków wycieczkowych, dużo tak lubianego przeze mnie muru pruskiego oraz dzielnica Smiltyné z bogatą architekturą ludową. Wrócę do Kłajpedy żeby zobaczyć wszystko to, co teraz mogę tylko wymienić, a co zamiast być wspomnieniem jest tylko niedosytem i planem na kiedyś tam ( czyli wkrótce i nie podcinajcie mi tu proszę skrzydeł pisząc, że wkrótce to na pewno nie ). Bo ja swoje wiem :).


Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...