Zachęceni namowami sąsiadów, którzy nie mogli uwierzyć, że my - tak lubiący spędzać wolny czas gdzieś w plenerze - jeszcze tam nie byliśmy, wpisaliśmy Calblanque na listę miejsc do zobaczenia. I pewnego pięknego dnia daliśmy temu miejscu szansę, pomijając inne kierunki, zapisane na wcześniejszych pozycjach. Szczerze mówiąc zaintrygowało nas to, że wszyscy zgodnie twierdzili, że to jedna z najpiękniejszych miejsc w regionie. Ta jednogłośność wydała nam się podejrzana a jednocześnie była dla Calblanque najlepszą rekomendacją.
Przyznaję z czystym sumieniem, że Calblanque pokochałam od pierwszego wejrzenia. Miłością czystą i szczerą, która opętała mnie do tego stopnia, że nigdzie indziej nie mam ochoty jeździć. Tylko tam! Kilka małych i dzikich plaż, znajdujących się w środku górzysto - piaszczystej dziczy. I to jest w tym najcudowniejsze. Cisza, spokój a dookoła widoki takie, że serce szybciej bije...
W pobliżu nie ma żadnej infrastruktury, sklepów ani barów co skutecznie zniechęca plażowiczów do przyjazdu tam. Bywalcami Calblanque są tacy jak my, dla których priorytetami są cisza, krajobrazy pozwalające chociaż na chwilę oderwać się od rzeczywistości oraz możliwość swobodnego puszczenia Mili bez obawy, że będzie komuś przeszkadzać. Gdy tam byliśmy to ilość psów była zbliżona do ilości ludzi. Wszystkie biegały sobie radośnie, bawiły się i pływały.
Plaża zachwyca - to jedno. Ale okolica w jakiej się znajduje jest naprawdę przepiękna. Skaliste wybrzeże, góry w oddali, preria a nawet pustynia. I jak tu nie być w siódmym niebie kiedy natura raczy naszą duszę takimi widokami, nad głową mamy oszałamiający błękit a w sercu - pomimo kwietnia - maj...
Plan na dzień miałam taki, że koc, książka i relaks. Już na początku okazało się, że szanse na jego realizację są raczej marne bo momentalnie włączył mi się tryb "powsinoga". Mój wierny przyjaciel dający o sobie znać systematycznie i często. Zaopatrzona w aparat i Milę zostawiłam Marcina w towarzystwie "Angory" a sama ruszyłam na zwiady. Przysięgam, że chciałam tylko wejść na skały żeby rzucić okiem na horyzont, po czym wrócić do Marcina. Na górze okazało się, że to co widzę warte jest bliższego poznania i że ja muszę tam być koniecznie.
Byłam zachwycona tym co widzę a szybkość i różnorodność zmieniającego się krajobrazu wywoływała ekscytację, która pchała mnie do przodu. Nie przerażał mnie fakt braku picia ani żar lejący się z nieba. Bo Mo. miała tylko jeden priorytet - dotrzeć wszędzie. I to dzisiaj. Bo co, jak może jednak więcej tu nie przyjadę a chwilę po tym, jak zawróciłabym z drogi moim oczom ukazałby się najpiękniejszy widok w moim życiu? Na takie ryzyko nie byłam gotowa.
Pewnie tak bym sobie szła i szła gdyby nie brutalna rzeczywistość, która tego dnia dała o sobie znać zepsutym butem. Brak podeszwy był wystarczającym argumentem, żeby zawrócić. Na szczęście droga wiodła przez pustynię, tzn. drogi jako takiej nie było, poprostu sama ją sobie wytyczałam idąc. W jednym bucie ( żeby zminimalizować ukąszenie przez węża albo atak innego robala o 50%, bo właśnie wtedy zaczęłam sobie wmawiać, że tu pewnie ich miliony i wszystkie tylko czekają, żeby mnie w tę bosą stopę ukąsić :) ), zlana potem i zmęczona dotarłam wreszcie do punktu wyjścia. Marcin nie był zaskoczony bo dobrze wie, czego się może po mnie spodziewać. Wróciłam półbosa ale maksymalnie szczęśliwa. I maksymalnie zachwycona. Z apetytem na powrót tam rozbudzonym do granic możliwości.