Nie płacz, że coś się skończyło. Ciesz się, że Ci się to przytrafiło. ( G.G. Márquez )

poniedziałek, 25 lutego 2019

Drezno. Początki przyjaźni z barokiem.



Mój zachwyt Dreznem nie osłabł ponad miesiąc po wizycie tam. Nadal uważam, że to jedno z najładniejszych niemieckich miast jakie widziałam. Nigdy nie zastanawiałam się na tym jakie miasta lubię, poza tym, że stare, klimatyczne, ze starówkami utkanymi niczym sieci plątaniną starych ulic. W Dreźnie zdałam sobie sprawę, że bardzo lubię barok.


Wnętrze tego kościoła bardzo mi się spodobało a te falujące balkony przwodzą na myśl Gaudi'ego.


Nie jestem fanką zwiedzania kościelnych wnętrz, nie umiem się nimi zachwycać ani robić im ładnych zdjęć. Większość budowli sakralnych rozprasza mnie przesytem zdobień i ociekającymi złotem ołtarzami. Lubię za to wchodzić do kościołów bo w większości z nich pięknie pachnie ( nie wiedzieć czemu, najładniej w katedrach ), panuje cisza i spokój, a przy słonecznej pogodzie przez witrażowe okna wpada cudne światło. Niemniej jednak byłam w kilku kościołach, które w jakiś sposób mnie urzekły. W Dreźnie stało się to za sprawą Kościoła Marii Panny. 


Wydaje się mały i niepozorny a to jeden z dwóch największych na świecie budynków wzniesionych z piaskowca. Ten barokowy, luterański kościół został zniszczony na skutek bombardowań alianckich w lutym 1945 r. w konsekwencji czego runął dwa dni po nich. Odbudowano go w latach 1994-2005, konsekrowano i otwarto dla wiernych i turystów.




Jednym z najbardziej znanych zabytków jest Orszak książęcy - naścienne malowidło, które w obawie przed niszczycielskim działaniem smogu, zostało przeniesione na ceramiczne kafle. Zdumiewający jest fakt, że dzieło wyszło bez szwanku z bombardowań w 1945 roku podczas których zostały zniszczone praktycznie wszystkie budynki dookoła niego.



Dosłownie tuż za ścianą z malowidłem znajduje się dziedziniec średniowiecznego kompleksu królewskiej rezydencji, który prawie bym przeoczyła bo mało kto tutaj zaglądał. Wszyscy skręcali w drugą stronę. Może i ciekawość to pierwszy stopień do piekła ale również do nieoczekiwanych odkryć. Życie zawsze mi się fajnie odwdzięcza za tę moją pasję do zaglądania w bramy, pomimo tego że czasem obawiam się, że kiedyś mnie za to włażenie bez pytania aresztują.



Drezno zachwycało mnie na każdym kroku. Brukowanymi ulicami, omszałymi murami i słońcem rzucającym na nie piękne, ciepłe światło. Jedynie pozbawione liści drzewa i krajobraz bez akcentów w postaci soczystej zieleni na trawnikach wskazywały, że mamy jedną z tych chłodniejszych pór roku. Bo niebo było letnie jak najbardziej, słońce też.



Kilkakrotnie widziałam w Dreźnie podobieństwo do innych europejskich miast. Co zabawne bardzo często widziałam Rzym, w którym jeszcze nie byłam. I Florencję, do której też jeszcze nie dotarłam a jak się okazało Drezno bardzo często jest nazywane Florencją Niemiec a nawet Florencją Północy.



Byłam zaskoczona jak bardzo Drezno było uśpione i spokojne. Wjazd do ścisłego centrum mają jedynie tramwaje, rowerzyści i dorożki. Ale nawet jak poszliśmy połazić trochę dalej od centrum to uwierzyć nie mogłam, że nie istniał prawie żaden ruch komunikacyjny. Trochę mnie ten spokój zdumiewał bo jak by nie patrzeć Drezno to wcale nie jest takie małe miasto. 



Wśród naszych notatek dotyczących tego co warto zobaczyć w Dreźnie były zapiski o Kunsthofpassage czyli Pasażu Artystycznych Dziedzińców. Pięć podwórek sąsiadujących ze sobą kamienic zamienionych zostało przez pięciu artystów w plenerową galerię sztuki. Mnóstwo tutaj fajnych kawiarni oraz ciekawych sklepów i galerii. Panuje oryginalny klimat i czuć artystycznego ducha tego miejsca. To jeden z moich ulubionych zakątków miasta.


Jednym z najbardziej znanych budynków jest Grający Dom - niebieska kamienica z rurami i lejkami a jej fenomenem są wydobywające się z tych "instrumentów" dźwięki. Atrakcja niestety możliwa do doświadczenia jedynie podczas deszczu a w mój dreźnieński weekend królowało słońce.



Wiem z blogów, że wielu Polaków obiera sobie Drezno jako cel wyjazdu na bożonarodzeniowy jarmark bo miasto słynie z tych rzekomo najbardziej klimatycznych. Ja byłam już po okresie świętowania jednak udało nam się pożegnać z sezonem na grzane wino wypijając zapewne ostatni tej zimy kubek tego przepysznego trunku na mini świątecznym jarmarku.


W Dreźnie polubiłam barok ale polubiłam też operę, na której właśnie w Dreźnie byłam pierwszy raz. Co prawda nie jest to przyjaźń polegająca na słuchaniu jej w domu, bo preferuję raczej inne brzmienia, to jednak opera miło mnie zaskoczyła, do tego stopnia że niedługo idę kolejny raz. Polecam Wam Drezno gorąco bo miasto jest bardzo ładne i ma tajemniczy klimat naznaczonych historią miast. Historią zapisaną na jego murach.

poniedziałek, 18 lutego 2019

Zabawa w turystkę. Kamienice Hamburga.



Od razu chce się żyć. Lepiej, efektywniej i pełniej. Taką moc ma słońce a mnie takie filozoficzne myśli naszły po wczorajszej pierwszej od dawna kawie na świeżym powietrzu. Po kawie było też wino ale słońce zdążyło się już schować za dachy domów, więc nie ma tu nic do rzeczy. Aczkolwiek wieczór też był ciepły. I chociaż o 6.10 kiedy budzik wyrywa mnie ze snu ( ulubioną piosenką, ale to nie ułatwia wstania ) nadal ciemna noc to po pracy jaśniej. I to nie szelest przewracanych stron w książce ani ulubione radio są teraz najprzyjemniejszą scieżką dźwiękową na wieczory i popołudnia - obecnie na szczycie listy przebojów króluje cisza i pierwszy, nieśmiały ptasi trel.



Jesień i zima były ubogie w wyjazdy, ba! takowych w ogóle nie było. Po kilku dniach spędzonych w Hiszpanii na początku września z jesienno-zimowego niebytu wyrwał mnie dopiero styczniowy weekend w Dreźnie. Nigdzie nie jeździłam, mało spacerowałam, odkryłam urok wolnych dni spędzanych w piżamie i bardzo je polubiłam. Zamiast odwiedzać wolałam być tą odwiedzaną a podczas spacerów, które swoją drogą bardzo lubię, przytulne światła kawiarni często wygrywały z zimnem i ciemnością.




Teraz ze zdwojoną mocą mam zamiar kontynuować moje odkrywanie Hamburga po kawałku. Niech tylko pogoda mnie nie zawiedzie bo zaprzyjaźniłam się już z myślą, że wiosna w tym roku zacznie się w lutym. Przecież to słońce, ptaki i powietrze pachnące tak, że nie da się nie oddychać z całych sił, nie mogą być tylko chwilowe. Niech mnie zatem ta aura nie rozczaruje.


Najlepsze jest to, że bardzo często widzę w Hamburgu sceny przywołujące mi na myśl inne znane miasta. Najczęściej Hamburg wygląda dla mnie jak Nowy Jork albo Londyn. A dzisiaj widziałam Wenecję.



W zeszłym roku podjęłam decyzję o odkrywaniu Hamburga po kawałku. Miasto jest ogromne ale bardzo zróżnicowane i nie da się go opisać tylko na podstawie najbardziej znanych i popularnych miejsc. A nawet jeśli się da to będzie to charakterystyka uboga i krzywdzącą bo osobiście uważam, że to zróżnicowanie Hamburga jest jego największą zaletą.



Standardowy turysta ogranicza się do najbardziej znanych i polecanych w przewodnikach miejsc a ja, jako tymczasowy jego mieszkaniec ( chociaż w zasadzie mieszkam zaraz obok Hamburga ale tak się składa, że wielu niezorientowanych myśli, że to jedna z dzielnic; a prawda jest taka, że nie dość, że mieszkam w innym mieście to już nawet w innym landzie, czym naprawdę wielu zdumiewam ). 



Hamburg ma naprawdę wiele zróżnicowanych dzielnic a poznawanie ich to fajne doświadczenie. Późną jesienią byłam przypadkiem w jednej z nich a że akurat miałam aparat to czekając aż koleżanka załatwi swoje sprawy, poszłam na zwiady fotografując przy okazji ciekawe kamienice. To jedna z bogatszych dzielnic miasta, czysto, schludnie, cicho a na ulicach słychać tylko rodzimy język mieszkańców bo tylko ich na to stać, żeby tu mieszkać.



Wiecie, że praktycznie nie ma dnia, żebym spacerując po Hamburgu nie odkryła czegoś nowego? Nawet dzisiaj umówiłam się z koleżanką i podczas spaceru weszłyśmy w uliczkę, którą mijałam setki razy. Nigdy w nią nie skręciłam bo zawsze szłam w drugą stronę. A dzisiaj się okazało, że wystarczy na chwilę zboczyć z utartego szlaku, żeby zobaczyć kolejną - piękną - "twarz" miasta. Mały placyk z kościołem, barbakan nad wodą a nawet domek jak z piernika. Aż sobie przystanęłyśmy z wrażenia bo całość w słońcu wyglądała naprawdę cudnie. 


Bardzo lubię mile się zaskakiwać i powiem Wam, że Hamburg jest w tym naprawdę dobry. Już nie raz wróciłam zachwycona z miejsca, które nigdy bym nie podejrzewała, że sprawi takie fajne i miłe wrażenie. Lubię Hamburg za artystycznego ducha dzielnic jak z bohemy, za możliwość spróbowania wielu naprawdę egzotycznych dań i za to, że środkiem lokomocji może być wypożyczony kajak. I tym kajakiem można podpłynąć do okna kawiarni i sobie przez nie zamówić earl grey'a na dalszy rejs. I że z gwaru i tłoku w ciągu kilku chwil można znaleźć zakamarek, w którym słychać tylko echo naszych kroków.


Nawet sobie zrobiłam rozpiskę dotyczącą mojego zwiedzania. Miałam jesienno-zimowy zastój ale teraz wracam do wykonywania zadania z podwójną mocą. Będę się bawiła w turystkę kiedy tylko pozwoli na to pogoda i czas.


Łatwo jest wyrobić sobie zdanie o jakimś mieście znając jego tylko tę turystyczną część. W centrum Hamburga zawsze jest gwar bo miejsce jest lubiane przez mieszkańców i przyjezdnych, jest tutaj jeden z najbardziej znanych budynków - Ratusz Miasta, jezioro łączące się kanałami z resztą miasta a także bardzo znane, mniej i bardziej markowe sklepy. A to przyciąga.


Pisząc to zdałam sobie sprawę jak mało uwagi poświęciłam Hamburgowi. Szukam tematów a tymczasem większości z nich na co dzień nie dostrzegam bo nie poświęcam im uwagi. Tylko czasami mam takie przebłyski świadomości kiedy to zdaję sobie sprawę, że niewyobrażalnym błędem jest to jak mało piszę o miejscu, gdzie akurat żyję. Piszę akurat bo ze mną nic nie wiadomo.


Mam w Hamburgu swoje ulubione miejsca więc wypadałoby uwiecznić je na zdjęciach bo póki co albo bywam tam bez aparatu albo idę w dzikim pędzie. A na zwiedzanie muszę mieć nastawienie i czas. Sama sobie życzę mnóstwa jednego i drugiego na zbliżające się cieplejsze dni.

środa, 6 lutego 2019

Kolorowe świątynie i buddyjski cmentarz - co robić kiedy nie ma co robić w Siem Reap.

Poranek był deszczowy co przyjęłam z ulgą. Na ten dzień nie mieliśmy żadnych konkretnych planów - kiedy "szarą" codziennością stają się przejażdżki na skuterze po okolicy, czytanie w hamaku i przekąski w postaci spadających nam pod nogi ( lub na głowę, bo było i tak ) mango człowiek nie ma od życia zbyt wygórowanych oczekiwań. Taką nudę i monotonię się ceni, a świadomość, że nie będzie trwała wiecznie jest najlepszym motywatorem by po prostu chwytać dzień.




Podeszczowe powietrze było rzeźkie i świeże, zrobiło się trochę chłodniej co dodało mi zapału i energii w odkrywaniu miasta, w którym praktycznie nie było już nic do odkrycia. Pisałam już kiedyś, że Siem Reap nie powala na kolana jeśli chodzi o zabytki i miejsca interesujące turystycznie. Największą atrakcją jest znajdujący się w pobliżu Angkor Wat ale samo miasto ma niewiele do zaoferowania. Zdecydowana większość przyjezdnych traktuje je jako najlepszą bazę wypadową do zwiedzania świątyń.



Tego dnia postanowiłam po prostu iść przed siebie. Wmieszałam się w tłum i spacerując obserwowałam poranną krzątaninę. Jako kierunek obrałam najmniej znaną część miasta, która delikatnie mówiąc nie wydała nam się godna uwagi kiedy przejeżdżaliśmy przez nią wcześniej. Nie szłam z postanowieniem zrobienia mnóstwa ciekawych zdjęć ani nie spodziewałam się dotrzeć do miejsc powodujących szybsze bicie serca.





Po krótkim spacerze stanęłam przed otwartą na oścież bramą prowadzącą do buddyjskiej świątyni. Oprócz krzątających się tam mnichów, kilku kotów i psa, ciszy tam panującej nie zakłócało nic ani nikt. Otwarta brama zachęcała do wejścia, nie znalazłam nigdzie zakazu wstępu ani ewentualnych godzin zwiedzania, mimo wszystko ja - raczej odważna - krępowałam się wejść na teren świątyni. Nie chciałam być intruzem ani narażać mnichów na bycie obiektem zainteresowań ciekawej wszystkiego turystki. A do mnichów mam słabość, uwielbiam ich obserwować, zwłaszcza przy prowizorycznych i zwykłych czynnościach - jestem chyba jedną z niewielu osób które zadziwia fakt, że korzystają z telefonów komórkowych i piją zimną latte. I nie chodzi mi o to, że im nie wypada czy coś...tylko to dla mnie tacy "nadludzie" zatem te ludzkie nowoczesne wynalazki w ogóle mi do nich nie pasują :).





Stojąc w bramie zrobiłam kilka zdjęć, rozejrzałam się trochę i pospacerowałam wzdłuż ogrodzenia. W  obawie przed wyproszeniem zrezygnowałam z wejścia do środka. Pomimo tego, że mnisi są sympatyczni i raczej fajnie reagują na zainteresowanych nimi turystów zdawałam sobie sprawę, że moje zakłócenie ich spokoju może być przyjęte różnie. Dla nich był to zwykły poranek - prali swoje szaty, podlewali kwiaty, sprzątali - nie wiem jak zareagowaliby na moją obecność. Nie było tam żadnych turystów co dodatkowo pozbawiało mnie odwagi aby tam wejść tak po prostu.



Kres moim dylematom odnośnie tego czy wejść czy nie przyniósł machający do mnie mnich. Gesty jakie wykonywał były zaproszeniem, z którego bez namysłu i z radością skorzystałam. Okazało się, że na terenie świątyń znajdują się kwatery mieszkalne dla mnichów, sala, w której akurat odbywały się dla mnichów jakieś zajęcia oraz cmentarz. Z odkrycia tego ostatniego ucieszyłam się najbardziej, bo na buddyjskim cmentarzu jeszcze nie byłam a poza tym cmentarze uwielbiam przecież.


Uwielbiam kolory i te różnobarwne, fantazyjne nagrobki to chyba moje ulubione. Ciekawe czy tym co przedstawiają odzwierciedlają charakter osób tutaj pochowanych? Jeśli tak to na moim powinien się znaleźć globus, samolot, herbata, książki, rower, trochę zwierząt, trochę roślin...i może jeszcze aparat fotograficzny jak zostanie miejsce :). I puzzle. No i chmury, dużo chmur!



Z zainteresowaniem obserwowałam ciekawe nagrobki, wśród których zauważyłam kilka z chińskimi napisami. Zaciekawiła mnie symbolika postawionych przy nagrobkach rzeczy oraz widoczne między nimi różnice - były tam zwykłe małe płyty, nagrobki zasypane ziemią i udekorowane kolorowymi wstążkami a także pomniki nieco bardziej bogate i dekoracyjne, przypominające wieże świątyń albo fragmenty znane z Angkor Wat.


Naprawdę musiałam hamować chęć sprzątania ich i zgarniania liści. Nie podobają mi się wielkie i bogate nagrobki widoczne z daleka, zdecydowanie jestem fanką cmentarnej prostoty, która bardziej chwyta mnie za serce. Rozumiem, że to pewnie wynika z różnic międzykulturowych aczkolwiek ten panujący miejscami na tym cmentarzu bałagan trochę mnie zdumiewał. Nie chodzi o te liście, bo są przecież częścią natury, ale np. o części zepsutych maszyn walające się między nagrobkami, zardzewiałe narzędzia czy stare deski.




Decyzja o tym, które zdjęcia tu umieścić okazała się niebywale trudna w związku z tym wybrałam większość pobijając tym samym fotograficzny rekord na tym blogu. Możecie oglądać co drugie, nie pogniewam się.




Ten spacer jest najlepszym dowodem na to, że nawet tam, gdzie spodziewamy się niczego nie znaleźć, jest jednak coś do odkrycia. Bardzo lubię atmosferę cmentarzy a ta tutaj była zdecydowanie inna od tej dobrze mi znanej. Spacerowałam niespiesznie uśmiechając się do mnichów, głaskałam domagające się pieszczot koty. Nigdzie się nie spieszyłam, nie miałam żadnych oczekiwań wobec tego dnia. Byłam tam jedyną turystką i to bycie w pojedynkę bardzo mi akurat pasowało.


I chociaż nadal twierdzę, że Siem Reap nie zachwyca wielkimi i znanymi turystycznymi atrakcjami to jednak ma kilka małych, ale ciekawych i na pewno wartych zapisania na mapie wspomnień. Nie mam wobec odwiedzanych miejsc nie wiadomo jakich oczekiwań, na pozór zwyczajne miejsca też mnie cieszą a ich odkrywanie zawsze satysfakcjonuje. Chociaż do Kolumba mi daleko.
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...