Przejeżdżając samochodem przez Francję mam ochotę zatrzymywać się w każdej małej miejscowości, a w co drugiej osiąść na stałe. Szczególnie zachwyca mnie Prowansja i Alzacja - małe, pastelowe domki, kamienice, okna z okiennicami i parapety pełne kwiatów we wszystkich możliwych kolorach. Życie w takich miejscach ma niebywały koloryt chociaż ich mieszkańcy zapewne borykają się ze zwykłymi problemami znanymi nam wszystkim. Ale o ile przyjemniej stawić czoła rzeczywistości kiedy dookoła tak pięknie!
Alzackie Colmar miałam w planach od dnia kiedy całkiem przypadkiem natknęłam się w internecie na zdjęcia z tamtąd. A fakt, że kilkakrotnie przejeżdżałam obok tego miasta całkiem nieświadoma piękna jakie w sobie kryje wywołał u mnie złość wymieszaną z rozgoryczeniem. A takich uczuć nie lubię :). Wiedziałam, że w najbliższej podróży przez Francję przystanek w Colmar jest punktem obowiązkowym - czymś, bez czego dalej nie pojadę :).
Wąskie uliczki, małe kawiarenki, klimatyczne restauracje i sklepy z lokalnym rękodziełem i pamiątkami. Żałuję, że nie miałam tyle czasu, żeby wejść w każdą bramę i zajrzeć w każdy zakamarek, bo takie miejsca kryją w sobie najwięcej magii.
Ilość pięknych i przykuwających uwagę detali powodował u mnie oczopląs a zachwyt wywoływał szybsze bicie serca. Byłam rozdarta między chęcią patrzenia a robieniem zdjęć - bo niestety czasami podczas fotografowania wiele mi umyka. Taki absurd dziwny - niby aparatem utrwalam chwile a i tak mam wrażenie, że oczy i serce pamiętają lepiej.
Całe szczęście, że karuzela nie działała bo byłam w takim dobrym humorze, że miałam ochotę wskoczyć do karocy :)
I pomyśleć, że są ludzie dla których ta zachwycająca architektura jest codziennością...Ja miałam wrażenie, że to był sen i nawet już w samochodzie wyjeżdżając z Colmar miałam wątpliwości czy ta wizyta faktycznie miała miejsce...Na szczęście ten dzień wydarzył się naprawdę. Dowodem są zdjęcia. I myśli zbyt często ulatujące do tamtego pięknego, sierpniowego dnia...Tak się u mnie objawia tęsknota.
Nawet markowe sklepy i sieciówki usytuowane na deptaku są dyskretnie ukryte i nie rzucają się w oczy natrętnymi szyldami i bilboardami. Albo może nie zwracałam na nie uwagi bo zachwycałam się kamienicami i byłam zaprzątnięta bujaniem w obłokach...
Pora obiadowa spowodowała tłumy i zapełniła restauracyjne stoliki. Za to późniejsza siesta zasiała spustoszenie a ciche i spokojne uliczki rozbrzmiewały jedynie echem naszych głosów...
Kogo jak kogo ale Mili zabraknąć nie mogło.
W przyszłości marzy mi się taki Tour de France - może niekoniecznie rowerem ( ale czasami tak ) - po tych wszystkich małych i klimatycznych miasteczkach. Będę niespiesznie piła kawę, zagryzała sery chrupiącą bagietką a wszystko to popijała winem z miejscowych winnic. Pewnie po takim bliższym poznaniu będę miała ochotę zamieszkać w każdej z takich mieścinek, a nie jak teraz w co drugiej, ale co tam! Taki jest właśnie urok marzeń...