Nie płacz, że coś się skończyło. Ciesz się, że Ci się to przytrafiło. ( G.G. Márquez )

piątek, 31 sierpnia 2018

Gdzie nogi poniosły.

Lat temu milion, czyli jakieś trzy i pół, opublikowałam zdjęcia własnych stóp w różnej scenerii. Było to w czasach kiedy chciałam być blogerką, pisać często, regularnie i ciekawie. Chociaż wiele się przez ten czas zmieniło to robieniu zdjęć stopom jestem wierna tak jak byłam. Pielęgnuję tę dziwną tradycję z zapałem, który samą mnie zdumiewa.

Ale jakby nie patrzeć to najczęściej dzięki stopom docieram tam gdzie chcę więc zasługują na galerię.

Trzy lata temu chciałam pisać często, regularnie i ciekawie a teraz publikuję zdjęcia stóp żeby chociaż z tych zamierzeń uratować jedno słowo - regularnie.


 Maya Bay / Tajlandia

 Kho Phi Phi Island  / Tajlandia

Sylt / Niemcy

 Salinas de Torrevieja / Hiszpania

 Angkor Wat / Kambodża

 Siem Reap / Kambodża

 Siem Reap / Kambodża

 Angkor Wat / Kambodża

 Calblanque / Hiszpania

Hamburg / Niemcy

 Wilno / Litwa

 Sirmione / Włochy

St. Peter Ording / Niemcy

wtorek, 21 sierpnia 2018

Rejs. Jeden dzień na morzu.

To był jeden z najfajniejszych i najbardziej leniwych dni naszego azjatyckiego urlopu, pomijając te kambodżańskie podczas których prawie nie wychodziliśmy z hamaków. Był to też dzień odpowiedni żeby powoli zacząć przyzwyczajać się do myśli, że koniec tego magicznego czasu jest bliski a do wylotu w kierunku domu zostały nam trzy dni.

Urlopy zawsze są za krótkie, nieważne jak się człowiek nakombinuje żeby tak nie było. Ograniczeni czasem zmuszeni byliśmy skorzystać z kompaktowej formy zwiedzania i żeby dotrzeć chociaż na chwilę tam gdzie chcieliśmy i zobaczyć widoki z listy marzeń, popłynęliśmy w jednodniowy rejs po Morzu Andamańskim. Po dwóch wcześniejszych nieudanych doświadczeniach ze zorganizowanymi wyjazdami długo szukaliśmy najbardziej pasującej nam oferty. Możliwości, żebyśmy zobaczyli wszystko co chcemy w jeden dzień nie oferował nam żaden z organizatorów ale w końcu zupełnym przypadkiem udało nam się wykupić rejs pokrywający w dużej mierze nasze plany.


Za dwie osoby zapłaciliśmy ( po targowaniu się ) ok. 90 euro a cena obejmowała transfer z hotelu do portu i z powrotem, obiad na wyspie Ko Phi Phi, zimne napoje i przekąski podczas całego rejsu oraz - z czego byłam najbardziej zadowolona - dwie lodówki pełne najbardziej egzotycznych owoców świata. Oprócz widoków i przesympatycznych organizatorów to właśnie zimnego i przesłodkiego ananasa wspominam z największą tęsknotą.




Chyba najbardziej przez wszystkich wyczekiwanym punktem każdego rejsu jest Maya Bay rozsławiona przez Leonardo DiCaprio w filmie pt. "Niebiańska plaża". Te widoki kojarzą chyba wszyscy, niezależnie od tego czy widzieli ten film lub nie. Maya Bay to jedna z wizytówek Tajlandii a otaczające wyspę skały i obłędnie lazurowa woda to jeden z widoków który najczęściej przywołuję gdy mam spadek formy. Mam to szczęście, że Maya Bay odwiedziłam już drugi raz i pomimo tego, że nie jestem zwolenniczką powtarzania destynacji to nie miałabym nic przeciwko temu, żeby wrócić tam raz jeszcze.


Nasz rejs pozwolił nam dotrzeć do takich cudownych miejsc jak Maya Bay, Loh Samay Bay, Viking Cave, Ko Phi Phi i Bamboo Island. Trzy dni kończącego się urlopu spędziliśmy na Phuket i to właśnie z tamtąd wyruszyliśmy w rejs. Samo Phuket jest mało ciekawe i jeszcze mniej egzotyczne ale o tym kiedyś napiszę bo kolonialna architektura pomimo tego, że mało azjatycka to może się podobać.




Nasz dzień na motorówce zaczął się mało przyjemnie co zapowiadały wiszące nad wyspami chmury. Chwilę po tym jak odbiliśmy od brzegu lunął taki deszcz że w kilka sekund mieliśmy mokre dosłownie wszystko a ukryć się nie było gdzie bo skromny dach nie chronił przed zacinającym z boku deszczem. Za parasol służyły nam wyśmienite humory i fantastyczni organizatorzy, dzięki którym czym bardziej padało tym głośniej się śmialiśmy. Towarzystwo było międzynarodowe z czego połowę z dwunastoosobowej grupy stanowili Włosi.



Jednym z punktów wycieczki była Jaskinia Wikingów na której ścianach można zobaczyć liczące kilkaset lat malowidła naskalne przedstawiające statki Wikingów. Legenda głosi, że w jaskini znaleźli schronienie Wikingowie uciekając przed potężnym monsunem. Jaskinia jest niedostępna dla turystów a malowideł można jedynie wypatrywać z wycieczkowych motorówek. Ja nic nie widziałam pomimo tego, że na codzień wspierają mnie szkła kontaktowe.



Przepływaliśmy koło Monkey Beach gdzie z otaczających wyspę skał przyglądali nam się zaciekawieni jej główni mieszkańcy. Podczas pobytu na Phuket kilkakrotnie miałam styczność z tymi zwierzakami co pozwoliło mi utwierdzić się w przekonaniu, że nigdy ich fanką nie będę bo pomimo tego, że potrafią być śmieszne i rozkoszne to jednak częściej są złośliwe i agresywne.



Dziewięć lat temu spędziłam cztery dni na wyspie Ko Phi Phi na której teraz mieliśmy zarezerwowany obiad. Pomimo tego, że oprócz posiłku i krótkiego spaceru po straganach na nic więcej nie starczyło czasu, zdążyłam zauważyć jak bardzo przez ten czas zmieniła się wyspa. Nie widziałam nic oprócz hoteli, straganów i restauracji a między tym wszystkim dzikie tłumy. A jak byłam poprzednim razem to może wyspa do dzikich nie należała to jednak było i ciszej i spokojniej. Zapamiętałam Ko Phi Phi jako namiastkę raju i niestety wspominanie jej takiej po tegorocznej wizycie będzie już trudne.



Przez kilka godzin dysponowaliśmy wolnym czasem na rajskiej wyspie. Biały aksamitny piasek, przezroczysta woda a wyspa pomimo tego, że mała, to różnorodna. Jej największy plus to chyba brak infrastruktury, pomijając drewnianą budkę sprzedającą zimne napoje oraz toalety.




Bamboo Island mają w swojej ofercie prawie wszyscy organizatorzy takich jednodniowych wycieczek więc trzeba się liczyć z tym, że w szczycie sezonu może być tłok bo łódki przypływają na wyspę regularnie a z każdej "wysypuje" się kilkanaście osób.


Przez cały dzień coś mnie kłuło systematycznie - a imię tego czegoś zazdrość. Bo jak sobie pomyślałam o dniu pracy chłopaków będących nam przewodnikami i swoim zawalonym papierami biurku, fakturach, zamówieniach i mailach to niesprawiedliwość losu bolała mnie bardzo. Nie jestem w stanie wyobrazić sobie jakie to musi być fajne kursować tak codziennie między wyspami a jako dress code mieć kąpielówki.



Aksamitny piasek, lazurowa woda i pocztówkowe widoki na pobliskie wyspy a wśród tego wszystkiego nadal niestety można znaleźć ślady zniszczeń po pamiętnym tsunami.


Byliśmy tam pod koniec kwietnia, czyli praktycznie pod koniec azjatyckiego sezonu turystycznego, co pozwoliło nam uniknąć tłumów. Nie musieliśmy się wysilać żeby pospacerować w spokoju, nie było wrzasków, głośnej muzyki a nawet parawanów :). Pomijając Angkor Wat to właśnie na Wyspie Bambusowej najbardziej cieszyłam się z faktu, że przed urlopem kupiliśmy statyw mieszczący się w plecaku bo właśnie tu - z braku chętnych mogących zrobić nam zdjęcie - najczęściej z niego korzystaliśmy.


Na Bamboo Island pierwszy raz piłam wodę kokosową, która szczerze mówiąc byłaby pyszna gdyby nie była taka słodka. Zdecydowanie wolę mleko kokosowe, które gdybym mogła to dodawałabym do wszystkiego.


Jedną z najbardziej odczuwalnych wad jednodniowych zorganizowanych wycieczek jest brak czasu. Na wszystko. Na cieszenie się chwilą powoli. Smakowanie jej po swojemu. Nie istnieje słowo później ani za chwilę bo za chwilę to już trzeba wracać na stały ląd. I chociażby nie wiem jak sympatyczni byli organizatorzy i jak fajnie wszystko byłoby zorganizowane to jednak takie zwiedzanie "w pigułce" pozbawia nas wielu rzeczy. Powierzchowność słabo toleruję w każdej dziedzinie życia, w podróżowaniu też. Zawsze chcę mocniej, bardziej, więcej chociaż często codzienność nie pozostawia nam wyboru i musimy cieszyć się tym co mamy. Żałuję, że spędziliśmy tutaj tylko kilka godzin bo jestem przekonana, że cały dzień w takim miejscu ma zbawienny wpływ na stan zdrowia psychicznego zmęczonej życiem Europejki :).

niedziela, 5 sierpnia 2018

Dwa dni w Kopenhadze - dzień pierwszy.

Kopenhaga jest kolorowa, czysta i zadbana. Ten wyjazd był spontaniczny, bilety na pociąg i autobus ( w jedną stronę to w drugą to ) kupiłam dwa dni przed wyjazdem. Nastawiłam się na wypoczynek, obserwację i spokojne spacery a nie jak to zawsze u mnie bywa na "wyciśnięcie" z wyjazdu jak najwięcej. Weekendowe wyjazdy mają to do siebie, że perspektywa zaledwie dwóch dni żeby zobaczyć wszystko motywuje i popędza. Rzadko kiedy zdarza się tak, że myślimy że mamy dużo czasu ( dwa dni hi hi ) a do zobaczenia niewiele więc spokojnie damy radę. Najczęściej jest odwrotnie, to czasu brakuje a ciekawych miejsc sporo.


Do Kopenhagi dotarłyśmy przed 8 rano. Jak się okazało stacja kolejowa, na której wysiadłyśmy znajdowała się niedaleko Syrenki, która była jednym z punktów obowiązkowych naszego wyjazdu. Kilkakrotnie słyszałam, że koło Syrenki jest wieczny tłok i ciężko się dopchać żeby zrobić fajne zdjęcie. Po 15 minutowym spacerze dotarłyśmy do pierwszej atrakcji wyjazdu i to był naprawdę odpowiedni moment gdyż po zrobieniu zdjęć, zjedzeniu resztek prowiantu i dopiciu termosowego earl grey'a otoczył nas zwarty tłum. Japończyków głównie.


Pech chciał, że z samego rana Syrenka miała słońce za plecami co w połączeniu z moimi wątpliwymi umiejętnościami fotograficznymi dało na zdjęciu efekt jaki dało. Obrabiać zdjęć też nie umiem no ale mam nadzieję, że widać, że to ona. Mniejsza niż w moich wyobrażeniach ale większa niż sobie wyobrażałam po opisach w internecie.


Moje merytoryczne przygotowanie do wyjazdu było praktycznie równe zeru. Chciałam zobaczyć Syrenkę, słynne kolorowe kamienice w porcie i  pomnik H. Ch. Andersena. Oprócz tego spacerować bez pośpiechu, przysiadać na ławkach i murkach, odpoczywać i cieszyć się. Nie miałam listy konkretnych miejsc, które koniecznie muszę zobaczyć a teraz, kiedy jestem świadoma czego nie widziałam, nawet nie czuję żalu ani niedosytu. Spokojne spacery po porcie i rejs promem po kanałach wystarczyły żebym stwierdziła, że jest fajnie.


Jedną z atrakcji Kopenhagi jest pałac Amalienborg a my pewnie dotarłyśmy tam dlatego, że tak nas poprowadziła mapa od Syrenki do portu. W południe warto tam zobaczyć uroczystą zmianę warty.


Kopenhaga to miasto na wodzie w związku z czym są tutaj wodne kawiarnie, restauracje, sklepy z pamiątkami i małe sale wystawowe. No i fantastyczne mieszkalne barki.


Raczej nie jestem zwolenniczką takich atrakcji ale jak się podróżuje z dwunastolatką to trochę trzeba zmienić priorytety. Zdecydowałyśmy się na godzinny rejs po kanałach który naprawdę polecam. Barki wypływają co chwilę z Nyhavn. Wybór firm organizujących takie rejsy jest spory więc polecam sprawdzić ceny bo czasami mogą się bardzo różnić w zależności od organizatora. My zapłaciłyśmy ok. 12 euro za dwie osoby co patrząc na ceny w Kopenhadze jest opcją jak najbardziej do przyjęcia.



Siedemnastowieczne stare miasto jest chyba wszystkim doskonale znane. Kolorowe kamienice to najczęściej pojawiający się motyw na widokówkach i magnesach. Dla mnie Kopenhaga była jednym z tych miast, do których fajnie by było kiedyś pojechać a nie tym, że muszę już i teraz. Nie ma tu miliona turystycznych atrakcji ani architektonicznej zabudowy zapierającej dech w piersiach. Chciałam kiedyś przejść się po porcie bo takie kamienice bardzo lubię. Lubię też miasta z dostępem do wody. Położona nad kanałami Kopenhaga spełnia te wymogi.



Odnalazłam w Kopenhadze skrawki Amsterdamu, Wenecji, Hamburga i Gdańska. "Kanałowe" miasta mają ze sobą wiele wspólnego ale Kopenhagę wyróżnia spośród nich jedna rzecz - kolory!



Jednym z najbardziej znanych zabytków Kopenhagi jest Okrągła Wieża Rundetaarn. Z prawie trzydziestu pięciu metrów wysokości można podziwiać panoramę miasta. Wejście jest bardzo łatwe bo na wieżę prowadzi szeroki spiralny chodnik, jedynie w ostatniej fazie zamieniający się w kilka krętych schodków.
W połowie wysokości znajduje się sala wystawowa i sklep z pamiątkami a na samej górze taras widokowy i obserwatorium, gdzie można podziwiać gwiazdy i planety przez lunetę pochodzącą z 1929 roku. Wstęp musiał być tani skoro zdecydowałam się tam iść :). Niestety nie mam pamięci do cen ani do licznika walut a najczęściej zadawanym przeze mnie pytaniem w miejscach poza strefą euro jest : "A ile to w euro?". Po czym jak się dowiem ile to zapominam pięć minut później.



Rowery to chyba najbardziej charakterystyczny element miejskiego krajobrazu Kopenhagi. Jeszcze nigdzie nie widziałam ich aż tylu. Są wszędzie, tak samo jak ścieżki rowerowe i rowerowe parkingi, w niektórych miejscach nawet takie dwupoziomowe.



Kopenhaga to również miasto ciekawych drzwi i okien. Może nie są wyjątkowo piękne ale mają w sobie coś takiego, że chciałabym przez nie wchodzić i wychodzić każdego dnia.



Kopenhaga bardzo mile mnie zaskoczyła, może dlatego że nie wiedziałam czego się spodziewać a oczekiwań nie miałam praktycznie żadnych. Ja po prostu chciałam odpocząć. Miasto jest naprawdę bardzo ładne i zadbane, Duńczycy sympatyczni i mili a jeśli dodać do tego jeszcze fantastyczną pogodę to w równaniu wychodzi fajny i udany weekend. Jedynie z cenami nie byłam w stanie się zaprzyjaźnić bo naprawdę jest drogo. I nie chodzi tu o jakieś drogie restauracje i wymyślne dania. Najzwyklejszy obiad typu ryba lub makaron to wydatek ok. 30-40 euro. Pocieszałam się faktem, że to tylko dwa dni a poza tym jak już wszystko zawodzi to zawsze wyciągam pocieszającego asa z rękawa - nie po to człowiek tyra żeby nawet na wakacjach oszczędzał :).


Będzie Kopenhagi ciąg dalszy bo jest tego warta. Jestem mile zaskoczona tym, że zrobiłam aż tyle zdjęć bo aparat raczej miałam w plecaku. Moje spacery prowadziły głównie po porcie i pobliskich uliczkach które sfotografowałam już za pierwszym razem. Aby korzystać z transportu publicznego, czyli w naszym przypadku metra, wykupiłyśmy bilet na 48 godzin z którego i tak korzystałyśmy głównie aby przemieszczać się między centrum miasta a hotelem. Tak czy siak, będzie więcej o Kopenhadze - bardzo często pomijanej w wakacyjnych kierunkach ze względu na ceny, brak tanich lotów i mało pewną pogodę.
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...